pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Warto być przyzwoitym

Autor książki:

Władysław Bartoszewski

Dane szczegółowe:
Wydawca: W Drodze
Rok wyd.: 2005
Oprawa: twarda
Ilość stron: 424 s.
Wymiar: 145x205 mm
EAN: 9788370335458
ISBN: 83-7033-545-4
Data: 2005-11-25
Cena wydawcy: 49.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Warto być przyzwoitym to wspomnienia Władysława Bartoszewskiego zebrane przez niemieckiego wydawcę K. Lehmanna.
Pierwsze polskie oficjalne wydanie książki miało miejsce w 1990 roku w Wydawnictwie W drodze. Obecna edycja została dodatkowo wzbogacona o publikacje, wykłady i przemówienia autora z lat jego działalności w okresie PRL, a także z czasu jego służby dyplomatycznej w III RP.
Wstęp do książki napisał o. Maciej Zięba OP, szkic biograficzny przygotował prof. Andrzej Friszke.
Władysław Bartoszewski był więźniem Auschwitz, redaktorem podziemnej prasy AK, zastępcą kierownika referatu żydowskiego Delegatury Rządu, współtwórcą Rady Pomocy Żydom "Żegota", wieloletnim współpracownikiem sekcji polskiej RWE.
Po wojnie był dwukrotnie więziony (1946-1948 i 1949-1954). W latach 1990-2001 pełnił kolejno funkcje ambasadora Polski w Austrii oraz Mistra Spraw Zagranicznych.
Jest uznanym dyplomatą, cenionym historykiem, badaczem dziejów Powstania Warszawskiego, prasy konspiracyjnej, pisarzem i publicystą, wykładowcą historii Polski na uniwersytetach polskich i niemieckich

Wstęp Macieja Zięby OP:
Zaszczyt i problem. Zaszczyt - bowiem prośba Władysława Bartoszewskiego, bym napisał wstęp do jego książki, jest dla mnie prośbą zaszczytną. Problem - bo rozpoczynający ten tom obszerny esej biograficzny pióra prof. Andrzeja Friszkego prezentuje, obficie czerpiąc ze źródeł, szczegółowy życiorys Profesora. Wynika więc z tego, że muszę napisać w tonie osobistym, co zawsze w wystąpieniu publicznym jest nieproste. Mam jednak tak wiele wdzięczności dla Profesora za ponad trzydzieści lat naszej - niewspółmiernej, bom też i ponad trzydzieści lat młodszy - przyjaźni, że spróbuję od serca coś napisać. Dwie - co najmniej - bowiem istotne rzeczy w mym życiu zawdzięczam Profesorowi Bartoszewskiemu: odkrycie, że także w PRL-u istnieje nowoczesny polski patriotyzm oraz że możliwe jest bycie niekoniunkturalistą w kraju, w którym niepodzielnie króluje koniunkturalizm.

Skąd ja, skąd moja generacja wchodząca w dorosłe życie w początku lat siedemdziesiątych mieliśmy uczyć się mądrej miłości do Polski? Z podręczników historii, w których nawet tradycja powstań dziewiętnastowiecznych była "geopolitycznie" poprzekręcana, nie mówiąc już o dokumentnym zafałszowaniu całego następnego stulecia? Od nauczycieli, którzy - często przymuszani - sprawdzali uczniowską obecność na pierwszomajowych pochodach, uczyli, że polskich jeńców w Katyniu mordowali Niemcy i przygotowywali akademie ku czci Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej? Z harcerstwa rządzonego przez PZPR-owskich aktywistów - biologicznie mocno już przerośniętą partyjną "młodzieżówkę"?
Wydawnictw bezdebitowych jeszcze wtedy nie było. Opozycja jeszcze nie istniała. Jeżeli nie mieszkało się w ośrodkach tak silnych, jak Warszawa i Kraków, bardzo trudno było zarówno o dobry przykład, jak i o rzetelną informację. Mój Wrocław i tak miał na szczęście maleńką enklawę Klubu Inteligencji Katolickiej i właśnie do tej enklawy regularnie przyjeżdżał Władysław Bartoszewski, opowiadając o II Rzeczpospolitej, o Polskim Państwie Podziemnym, o "Żegocie", Powstaniu Warszawskim czy o eliminowaniu opozycji po wojnie przez PPR i UB. Bardzo ważne było i to, co, i to, jak opowiadał, ale nie mniej ważne było to, kto mówił do nas o tym wszystkim. A mówił więzień Auschwitz, AK-owiec ratujący Żydów i walczący w Powstaniu, u zarania PRL - młody opozycyjny polityk, a gdy tylko PRL podrosła - jej wieloletni więzień. A potem człowiek, który mimo braku stałej posady budował zręby polsko-niemieckiego i polsko-żydowskiego pojednania, poddawany nieustannym szykanom ze strony władz PRL-u. Zgódźmy się, człowiek-legenda, ale człowiek bez cienia egzaltacji czy autopromocji, ożywiany wielką troską o słabszych, o potrzebujących, o młodszych. Dla mnie, dla nas w tym okresie inicjacji było to bezcenne, w czasie gdy prawie cały świat mówił do nas: Nie bądź naiwniakiem, nie bądź idealistą, wtop się w ten system; nie bądź donkiszotem - Jałty nie zmienisz, niemieckiej Realpolitik nie przetransformujesz, francuski pragmatyzm nigdy nie pozwoli umierać za Gdańsk, tysięcy głowic nuklearnych też nie rozbroisz, za duży wiatr na twoją wełnę. A jeżeli nie będziesz pokorny, to wcześniej czy później będziesz miał na karku SB, Stasi czy inne KGB, które zniszczy ci życie, więc się nie oszukuj, lepiej zrób to jak najszybciej, będzie krócej bolało.

Dla mnie, dla mych rówieśników w tym ważnym czasie dorastania Profesor był znakiem nadziei, że tak argumentują fałszywi doradcy, że nie trzeba koniecznie być oportunistą, że można żyć w PRL-u i przy tym być spełnionym oraz szczęśliwym. Dlatego każdy jego przyjazd, a zdarzały się dość często, był dla mnie prawdziwym świętem. Rytuał każdej takiej wizyty przebiegał podobnie. Władysław Bartoszewski przyjeżdżał nocnym pociągiem wcześnie rano. Jechałem po niego na dworzec. Z tyłu, w półmroku dyskretnie czaiło się paru esbeków. Jeszcze przed wyjściem z wagonu Profesor zaczynał mówić i przez całą drogę do naszego przyjaciela, który przygotowywał śniadanie, kontynuował swą opowieść, co pewien czas żartując z paru "smutnych" panów, którzy asystowali nam w drodze. Następnie jadł śniadanie i nie przerywając jedzenia, mówił przez cały czas. Tylko on to potrafi. Potem szliśmy na uniwersytet, do biblioteki Instytutu Historii, gdzie przychodziła grupa historyków, a Profesor niestrudzenie perorował. Na obiad szliśmy do arcybiskupa, a potem jeszcze jedno, dwa krótkie towarzyskie spotkania - Bartoszewski nie przestawał mówić ani na sekundę. Potem następowało danie główne pobytu - odczyt w KIK-u. Ludzie ściśnięci w sali i na korytarzach, z braku miejsca stali również na zewnątrz, słuchali, jak Pan Władysław wykłada najnowszą historię Polski, czyniąc, z coraz większym zapałem, dowcipne aluzje do realiów PRL-u. Huraganowy śmiech, który co chwila przetaczał się przez salę, był niebezpieczny dla zdrowia. W tak wielkim ścisku łatwo można było naderwać mięśnie brzucha lub złamać żebro. Po odczycie szliśmy zawsze do mojego domu na kolację, na którą zapraszałem paru gości. Profesor do pierwszej w nocy mówił bez chwili odpoczynku, a potem rześki i żwawy wsiadał do nocnego pociągu. W ten sposób mniej więcej raz na kwartał miałem osiemnaście czy dziewiętnaście godzin słuchania przemawiającego bez chwili przerwy Władysława Bartoszewskiego. I człowiek od rana do nocy zawsze słuchał tego z rozdziawionymi ustami. Co najwyżej przeszkadzał coraz bardziej bolący ze śmiechu brzuch, bo Profesor - także w kameralnym gronie - co chwilę serwował wyśmienite dowcipy. Tylko "smutni" panowie pozostawali ponurzy, eskortując nas w drodze na dworzec.

To były niezapomniane lekcje historii pieczętowane świadectwem i dopełniane rozmowami z Panią Zofią, żoną Profesora, w mieszkaniu na Karolinki. Lekcje niezmiernie dla mnie ważne - umacniające, pośród beznadziei, nadzieję i wiarę. Ta dobra więź przetrwała próbę czasu i galop historii, przetrwała czas "Solidarności" oraz stan wojenny, przetrwała okres "niemiecki" Profesora, gdy zaprosił mnie do Augsburga i okres "ministerski", gdy ze wzruszeniem patrzyłem, jak prezydent dekoruje go Orderem Orła Białego - sądzę, że przetrwa na wieczność.

A ja zawsze będę myślał z wielką wdzięcznością o Człowieku, który pokazał mi swoim życiem, że także w czasach trudnych, nawet najtrudniejszych, można być przyzwoitym i warto być przyzwoitym.

Maciej Zięba OP

Książka "Warto być przyzwoitym" - Władysław Bartoszewski - oprawa twarda - Wydawnictwo W Drodze. Książka posiada 424 stron i została wydana w 2005 r.