pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Ależ Marianno!

Autor książki:

Katarzyna Leżeńska

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Rok wyd.: 2004
Oprawa: miękka
Ilość stron: 224 s.
Wymiar: 146x225 mm
EAN: 9788374693912
ISBN: 83-7469-391-6
Data: 2007-04-26
Cena wydawcy: 26.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Marianna Łącka zna się na miłości, jak mało kto - przynajmniej w teorii. Nic dziwnego skoro na co dzień zajmuje się redagowaniem romansów. Szkoda tylko, że nie przygląda się uważniej własnemu małżeństwu i odejście męża spadło na nią jak grom z jasnego nieba ...
Mało komu, jak Michałowi Lipińskiemu, udaje się zostać porzuconym tego samego dnia przez żonę, kochankę i psa, na co zresztą solidnie zapracował ...
Gdy spotyka się "kobieta z przeszłością i mężczyzna po przejściach”, bywa różnie. Czasami jest trudniej, bo każde z nich ma na koncie własne urazy, rozczarowania i wątpliwości. Czasami łatwiej, bo dobrze znają samych siebie i wiedzą, czego chcą, a przynajmniej, czego na pewno nie chcą.
Takie spotkanie może okazać się punktem zwrotnym w ich życiu, rozdrożem, na którym wreszcie dokonają właściwego wyboru. I może wreszcie rozsmakują się w miłości, bo będzie ona jak dobre wino, które - jak wiadomo - musi mieć swoje lata...
FRAGMENT:
Rozdział 1
- Kobieta, którą mąż rzuca dla innej, jest w luksusowej sytuacji - oświadczyła Marianna, spuszczając Kaprysa ze smyczy. - Żeby nie wiem jak długo zatruwała życie mężowi, i tak cała wina spada na niego. Ona może sobie spokojnie odgrywać pokrzywdzone niewiniątko.
- A co z kobiecą solidarnością, koleżanko Łącka? Nie jest ci chyba obca? - oburzył się teatralnie Antek.
- Pewnie, w szóstej klasie w wyborach do samorządu głosowałam na Agnieszkę, chociaż kochałam się wtedy w Tomku, pamiętasz? - Zwróciła się do Agnieszki, która skwapliwie potwierdziła, nie przerywając nerwowego przeszukiwania kieszeni. - Sprawa jest oczywista: facet szukał tego, czego nie dostawał w domu.
- Aha - mruknął Antek. - To znaczy czego nie dostawał?
- Różnych rzeczy może człowiekowi brakować. - Agnieszka postanowiła w końcu włączyć się do rozmowy. Marianna wysłuchała błagalnych pojękiwań Kaprysa i rzuciła mu patyk.
- Tylko dlaczego na ogół chodzi po prostu o to, żeby przespać się z kimś nowym?
- Ależ, Marianno! - W ciągu dwudziestu lat burzliwej przyjaźni Antoni wyspecjalizował się w wypowiadaniu tej kwestii afektowanym tonem ojca Marianny. Wszyscy znajomi próbowali go naśladować, ale nikomu się nie udawało. - Dlatego, że nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie przez dwadzieścia lat spać z tą samą osobą - wyjaśnił.
- Antek, daruj, ale nie pamiętam, żebyś ty spał z tą samą osobą choćby przez dwa lata - wtrąciła przytomnie Agnieszka. - Nie chodzi o seks, tylko o satysfakcjonujący związek.
- Satysfakcjonujący związek bez seksu? - zdziwił się Antek.
- Nawet po najbardziej szalonej nocy przychodzi ranek, kiedy trzeba włożyć majtki i zająć się resztą życia - oświadczyła Agnieszka dobitnie, wzbudzając żywe zainteresowanie, a raczej niedowierzanie, nastoletniej pary całującej się na ławce. - Nie zbudujesz związku, nie wychodząc z łóżka.
- A jak nie chodzisz do łóżka, to ci się związek rozpadnie - odparował Antoni.
Młodzi ludzie zerwali się z ławki i oddalili z takim pośpiechem, jakby dopiero teraz zrozumieli, na czym polegał ich błąd. Chłopak zerknął tylko przelotnie w ich stronę, ni to z oburzeniem, ni to z zazdrością. Nic dziwnego: nie dość, że tkwią bezczelnie na środku ścieżki rowerowej, to jeszcze gadają o seksie jak o pogodzie. Okropność. Każdy by tak chciał.
- Rzygać mi się chce od tych waszych gadek - oświadczyła Marianna umiarkowanie elegancko. - Małżeństwo nie kręci się wokół majtek i łóżka! Jest tysiąc spraw ważniejszych niż seks.
- Jakich? - zapytali jednocześnie Agnieszka i Antoni.
Marianna już wznosiła oczy do nieba, ale w tej samej chwili Agnieszka przerwała swoje bezskuteczne poszukiwania.
- Muszę wrócić do Bożeny. Zostawiłam telefon.
- Znowu? - zdziwił się Antoni raczej retorycznie. Wszyscy od dawna wiedzieli, że Agnieszka gubi swoje telefony tak jak reszta świata rękawiczki, parasolki i wieczne pióra.
Kaprys zainteresował się właśnie zawartością malowniczo przeładowanego śmietnika na tyłach wieżowca. Marianna przyglądała się czujnie, na wypadek gdyby udało mu się dorwać coś w jego mniemaniu jadalnego.
- Dwie godziny współczucia, pocieszania i monologów Bożeny o jej poświęceniu i czarnej niewdzięczności Pawła! - podjęła po chwili. - Bo wszyscy urodziliśmy się wczoraj i nie pamiętamy, jak mówiła do niego publicznie: "moje ty głupiątko”!
- Naprawdę uważasz, że Bożena jest w luksusowej sytuacji, bo Paweł ją rzucił? - zdziwił się Antek. - Jakoś nie zauważyłem...
- Nie o to chodzi - przerwała Marianna. - Wkurza mnie, że nawet wobec nas trwa w pozie tragicznej, i ty mnie wkurzasz, bo jej w tym kibicujesz.
- O co ci chodzi? - zachichotał Antek. - Pierwszy raz od nie wiem kiedy to nie ja jestem wzorcowym okazem skurwysyna dla wszystkich kobiet w okolicy. Dla mnie bomba!
- Nie wątpię - przyznała Marianna odruchowo i z roztargnieniem odrzuciła patyk, którym Kaprys szturchał ją zachęcająco. - Co z tą Agnieszką?
Nieco zasapana Agnieszka wyłoniła się właśnie zza rogu, machając triumfalnie jadowicie żółtym telefonem.
- Wypadł mi z kieszeni i utkwił w kanapie. Zanim go znalazłam, musiałam zaliczyć jeszcze jedną falę łez. Bożena przypomniała sobie sylwestra.
- Jakie to wzruszające - westchnęła Marianna tragicznie. - Nieskazitelna, zraniona Hestia polewająca łzami wygasłe ognisko domowe...
- Aleś ty wredna! - pokręciła głową Agnieszka.
- On, niewdzięczny gnojek, co poleciał za młodszą, bo mu starsza obrzydła - ciągnęła Marianna niezrażona.
- A nie? - zdenerwował się Antek. - Może sama jest sobie winna, bo go nie upilnowała? To jakaś mądrość prababek czy co?
- Pamiętasz, jak przez pół sylwestra bawiła nas opowieścią o zapaleniu prostaty Pawła?
- Może to z miłości? - zachichotał Antek.
- Jakbyś zgadł - odezwała się Agnieszka. - Tylko dobrze wiedzieć, czy jest się mamuśką, czy żoną. Bo jeśli mamuśką, to nic dziwnego, że Paweł zachowuje się jak zbuntowany nastolatek.
- Otóż to - poparła ją Marianna. - Każda zdrada to taki sam wspólny dorobek jak mieszkanie, samochód i działka.
- To dlaczego moje rozwody i rozstania odbywały się zawsze z mojej winy? - zapytał Antek retorycznie.
- Bo dopiero od roku jesteś niepijącym alkoholikiem - odparła Agnieszka.
- I niepraktykującym seksoholikiem - dorzuciła Marianna.
Agnieszka dość gwałtownie zainteresowała się tablicą reklamową pobliskiego supermarketu. Marianna uznała więc, że nie jest to temat do szczegółowych rozważań, przynajmniej na dzisiaj, i zamilkła, trochę zbita z pantałyku. Najwyraźniej coś przeoczyła. Nie dalej jak miesiąc temu, przed jej wyjazdem do Krynicy, głównym tematem ich rozmów był bohaterski celibat Antoniego i jego niewątpliwe właściwości terapeutyczne.
Przez chwilę szli w milczeniu przez pusty o tej porze Lasek Brzozowy. Matki z małymi dziećmi zakończyły już codzienny rytualny spacer połączony z wizytą na placu zabaw. Wagarujący uczniowie wybierali raczej Multikino albo kilometrowe trasy wzdłuż półek w Tesco.
- Oczu nie miała? - podjęła w końcu Marianna. - Ślepy zauważyłby, że Paweł od co najmniej dwóch lat w towarzystwie Bożeny był albo zmęczony, albo zirytowany.
- Więc jest współwinna, bo Paweł się z nią nudził? - oburzył się znowu Antoni.
Marianna postukała się w czoło. Zresztą doszli właśnie do stacji metra. Agnieszka spojrzała na wyświetlacz komórki i już nie było jej do śmiechu, bo okazało się, że ma pięć minut na dojazd do szkoły na Koncertowej, gdzie jej młodsze dziecko wychodziło właśnie z zajęć na basenie. Z mokrą głową i w jednej skarpetce, rzecz jasna. Szybko cmoknęła Mariannę i ciągnąc Antka za rękę, pobiegła w dół schodami.
Marianna przez chwilę patrzyła na nich z zastanowieniem.
Antoni programowo nie jeździł metrem - była to zresztą tylko jedna z jego niezliczonych fobii. Co się stało, że bez słowa pobiegł za Agnieszką? Może z zaskoczenia?
Ruszyła w stronę nowych bloków wybudowanych na tyłach ich starego osiedla, w miejscu rozległego skweru, na którym bawiły się niegdyś kolejne pokolenia psów i dzieci. Niemal wszyscy mieszkańcy protestowali przeciwko budowie, ale władze spółdzielni pozostały nieugięte. Piotr, jej mąż, rozważał nawet przez moment kupno domu na jednym z wyrastających jak grzyby po deszczu osiedli w otulinie Lasu Kabackiego, ale oznaczałoby to dla nich morderczy kredyt i jakieś dziesięć lat o chlebie i wodzie. Marianna nie chciała słyszeć o wyprowadzce z Ursynowa ani urokach codziennego dojazdu do centrum, który trwa piętnaście minut wyłącznie w reklamach firm deweloperskich.
Radośnie poszczekujący Kaprys pognał naprzód, nie przejmując się specjalnie nawoływaniami. Mimo że wszedł już w psi wiek średni, miał nadal sporo cech przerośniętego szczeniaka.
I z kim tu gadać o istocie małżeństwa, myślała Marianna. Z wdową, której małżeństwo naznaczyły lata nieuleczalnej choroby, i z rozwodowym recydywistą, dla którego jedyną liczącą się na świecie osobą jest jego matka! Seks, seks! W gruncie rzeczy Antek ma rację. Nie ma sensu udawać, że po dwudziestu trzech latach to jeszcze coś więcej niż wieloletni nawyk. Taki sam jak wędrowanie dłoni Piotra po jej udzie podczas jazdy samochodem. Kiedyś było wyrazem czułości, przelotną pieszczotą, czasami gestem posiadania czytelnym dla wyposzczonych autostopowiczów. Dziś jest nawykiem, odruchem takim samym jak przesuwanie dźwigni zmiany biegów. I dla niego, i dla niej.
Przyspieszyła kroku, niepokojąc się o Kaprysa. Niesłusznie. Tuż za rogiem ujrzała swego psa całkowicie zajętego wielką dożycą, która ze stoickim spokojem, a nawet pomrukami zadowolenia przyjmowała zaloty golden retrievera. Tuż obok stała młoda kobieta, niewątpliwie właścicielka nieznanej Mariannie suki.
- Jak tam, Kaprysku, widzę, że stęskniłeś się za Karą - przemawiała do oszalałego z zachwytu psa zaskakująco wysokim, niemodulowanym głosikiem dziecka.
Była niewysoka, ciemnowłosa i najzupełniej przeciętna. Marianna bezwiednie, a raczej bezrefleksyjnie, zakonotowała znany jej skądś geometryczny wzór na wielkiej kolorowej koszuli dziewczyny. Ktoś tak drobny doprawdy nie powinien nosić przydużych męskich koszul w romby.
Później Marianna będzie się zastanawiać, co w tym czasie robiła jej skrupulatnie pielęgnowana czujność, nie mówiąc już o kobiecej intuicji. Mogła się przynajmniej zdziwić, że osoba, którą widzi pierwszy raz w życiu, zna z imienia jej psa. Mogło ją zastanowić, że ta młoda kobieta nosi koszulę identyczną jak ta, którą kupiła Piotrowi dziesięć lat temu w Nowym Jorku.
- Nie wiedziałam, że Kaprys ma większą od siebie koleżankę - zaczęła z uśmiechem standardową pogawędkę właścicieli zaprzyjaźnionych psów. - Na ogół obchodzi duże psy wielkim łukiem.
- Kara jest wyjątkowo spokojnym cielaczkiem - odpowiedziała dziewczyna, a jej głos zadrżał lekko, nie na tyle jednak, by zwróciło to uwagę kogoś, kto nigdy z nią nie rozmawiał. - Psy to wyczuwają.
Długo potem, ale nie teraz, Marianna pomyśli z mieszaniną podziwu i niechęci, że niektóre kobiety mają jednak nerwy jak cumy okrętowe.
Tymczasem przypięła Kaprysowi smycz i pospieszyła do domu, ze znużeniem myśląc o pracy, która czeka na nią nietknięta od rana.
W końcu tygodnia ciuchy zaczęły nieubłaganie wypełzać z pojemnika na brudy i nie dało się już dłużej ignorować otwartej wymownie paszczy wysłużonej pralki.
- Masz coś jeszcze do prania? Tylko żeby było kolorowe - zawołała Marianna z łazienki.
- Ale jasne czy ciemne? - odkrzyknął Piotr, który właśnie wszedł do domu po spacerze z psem i wycierał Kaprysowi ubłocone łapy.
- Raczej ciemne.
- Musisz mieć z czym uprać chusteczkę higieniczną?
- Cha, cha - odburknęła Marianna.
Od dnia, w którym załatwiła tym sposobem spódnicę Ireny, w której córka następnego dnia miała zdawać egzamin wstępny na studia, na ogół pamiętała o tym, by przed włożeniem rzeczy do pralki sprawdzić kieszenie we wszystkim, co je miało. Teraz też robiła to automatycznie, myśląc o kolejnej nieprzyjemnej rozmowie z aroganckim tłumaczem.
Machinalnie wyciągnęła z kieszeni kolorowej koszuli w duże geometryczne wzory białą chusteczkę w drobne jasnofioletowe kwiatki i pewnie odruchowo wrzuciłaby ją do pojemnika z jasnym praniem, gdyby nie zadzwonił telefon.
- Co słychać, kochanie, jak zaliczenie? - rzuciła, pospiesznie sadowiąc się na kuchennym krześle.
- Bardzo dobrze, jestem zwolniona z egzaminu.
- To co się stało?
Macierzyński radar Marianny na ogół nieomylnie odbierał najdrobniejsze wahania nastroju córki.
Nawet przez telefon.
- Nic. Po prostu jestem zmęczona. Wróciłam do domu, a dziewczyny zrobiły w kuchni taki sajgon, że ręce i nogi opadają.
Marianna miała już na końcu języka pytanie "to dlaczego nie wrócisz do domu?”, powstrzymała się jednak, choć jeszcze nie pogodziła z decyzją Ireny o wyprowadzce do trzypokojowego mieszkania na drugim końcu miasta, wynajętego z dwiema koleżankami. Nie rozumiała, dlaczego dwudziestodwuletnia dziewczyna "musi się wyprowadzić, żeby dorosnąć”. Jej samej nigdy by to nie przyszło do głowy. Irytowało ją całkowite zrozumienie i pełne poparcie Piotra. Irytowało ją, że Irena dużo mniej potrzebuje matki niż matka jej. Irytowała ją własna irytacja i...
- Rozumiem - rzuciła możliwie obojętnym tonem. - To może wpadnij na obiad albo na kolację... jak ci wygodniej - dodała pospiesznie.
- Mamo, przecież byłam na kolacji przedwczoraj... - zaczęła zniecierpliwiona Irena i natychmiast przerwała.
- Albo nie, wpadnę. Muszę wam coś powiedzieć.
- O Boże, co się stało?!
Marianna wstała gwałtownie.
- Nie, mamo, nie jestem w ciąży - zachichotała Irena. - Naprawdę mogłabyś się zapisać na jakiś przyspieszony kurs pozytywnego myślenia.
- Więc co się stało? - zapytała ponownie Marianna, ani przez chwilę nie zwiedziona raźnym tonem córki. Zbyt dobrze znała go z własnego doświadczenia, by nie rozpoznawać go w głosie Ireny.
- Odrzucili moje podanie. Nie pojadę do Francji... przynajmniej nie w tym roku akademickim.
Hurra! - zakrzyknęła Marianna w myślach i błyskawicznie stłumiła tę niechlubną reakcję kokoszki, zadowolonej, że w gnieździe wszystko po staremu. Spędziła tyle czasu, perswadując sama sobie, że roczny wyjazd Ireny, studentki romanistyki, do Paryża to świetny pomysł, że nawet udało jej się w to uwierzyć.
- Składaj od razu papiery na następny termin - odpowiedziała.
- Już to zrobiłam - mruknęła Irena - ale mi smutno i źle.
- Rozumiem - roześmiała się Marianna. - Żeberka po chińsku?
- Żeberka i czerwone wino.
- To muszę wysłać ojca po wino.
- I dobrze. Musi się ruszać, jak udało mu się zrzucić tyle kilo. Efekt jo-jo czyha. Pa, mamo.
Marianna odłożyła słuchawkę i zamyślona opadła na krzesło w pozycji, na widok której jej ortopeda dostałby zapalenia korzonków. Po chwili z namysłem spojrzała na trzymany wciąż w ręce staromodny skrawek batystu, w który można było co najwyżej dyskretnie siąknąć na boku. Od kiedy to jej świeżo odchudzony mąż dyskretnie siąka?
- Możesz mi powiedzieć, skąd to się wzięło w twojej kieszeni? - zapytała, wchodząc do pokoju, tak spokojnie, że Piotr natychmiast odłożył "Rzeczpospolitą”.
- Co? Ależ, Marianno!
Ciekawe, że za każdym razem, kiedy mówiła to matka albo ktoś ze znajomych, parskała śmiechem. Tymczasem w ustach Piotra nie wiedzieć czemu od jakiegoś czasu brzmiało to lekceważąco i obraźliwie.
Batystowa chusteczka w jasnofioletowe kwiatki spoczęła na stole jak blady wyrzut sumienia. Widocznie zbyt blady, bo Piotr już zdążył zasłonić się gazetą, której duży format okazał się bardzo praktyczny. Marianna łagodnym ruchem odchyliła ochronną płachtę, by w zdumieniu zobaczyć, że Piotr jest czerwony jak burak. Chyba dla kontrastu.
- Wydawało mi się, że używasz jednorazowych.
- To źle ci się wydawało - odburknął. - Ktoś musiał mi pożyczyć. Nie pamiętam, może coś wpadło mi do oka.
- Coś to pół biedy. Gorzej, jeśli ktoś - mruknęła Marianna.
- Przestań! Jakaś kobieta pożyczyła mi swoją chusteczkę. To jeszcze nie powód do śledztwa, Marianko! - powiedział Piotr tonem, jakim tłumaczy się dziecku, że nie otrzepie się po skoku z ósmego piętra, jak Struś Pędziwiatr z kreskówki.
Nie czekając na reakcję żony, wstał i gwizdnął na Kaprysa, dając sygnał do kolejnego spaceru. Kaprys, śpiący snem sprawiedliwego po spacerze sprzed dwudziestu minut, popatrzył na pana z niedowierzaniem, ale dźwignął się posłusznie. Wiadomo, że ludzie potrzebują do życia ciągłych spacerów na świeżym powietrzu, a co się przy tym psy nachodzą, to już taka ich psia dola.
Marianna z westchnieniem powróciła do sortowania rzeczy do prania. Było jej głupio, a tego rodzaju uczucia zwykła maskować wzmożoną aktywnością domową. Prawdopodobnie dzięki temu cieszyła się wśród znajomych i przyjaciół opinią rewelacyjnej gospodyni. Musiałaby się jednak drugi raz urodzić, by uznać to kiedykolwiek za osiągnięcie życiowe. A szkoda. Podobno istnieją kobiety, którym spokój ducha przynosi porządek w szafach i najbielsze z bielszych koszule męża. Niestety, Marianna nie należała do nich z całą pewnością, bo - jako się rzekło - czynności związane z wybielaniem oraz rozmazywaniem chusteczek higienicznych po czarnej odzieży wykonywała automatycznie. Wszystko poukładane jak w pudełeczku, wszystko znane i przewidywalne do bólu. Nic, tylko się cieszyć. Tylko dlaczego równo ułożone swetry na półce wprawiały ją co najwyżej w melancholię? Zadowolona? Chyba nie bardzo, zważywszy na ilość proszku do prania wysypanego ze zbyt gwałtownie przechylonego pudełka. Stan posiadania sprawdzony, wszyscy na swoim miejscu, o co jeszcze chodzi? Czyżby o nieczyste sumienie? Podobno nie ma miłości bez zazdrości, ale z całą pewnością istnieje zazdrość bez miłości i była to myśl, którą Marianna ostatnio wciąż odsuwała od siebie. Gdy dawno ma się za sobą czterdzieste urodziny i dwudziestą rocznicę ślubu, trudno nie bać się takiej refleksji.
Jeszcze trudniej wmawiać sobie namiętne uczucia i fascynację po tylu latach małżeństwa. Zresztą, czy Piotr kiedykolwiek był jej fascynacją? Zastosowała go jak kompres na bolesne miejsce po fascynacji, która prysła jak bańka mydlana. Właściwie nie prysła, tkwiła w środku jak drzazga, ale dała się przyklepać i znieczulić na tyle, by można było pomyśleć o kimś innym. O kimś pewnym i bezpiecznym, kto zapewni... Nie, nie, nie przesadzajmy. Po prostu - innym.
Stanowili z Piotrem zaprzyjaźnioną i nieźle rozumiejącą się parę, choć chyba nigdy nie przeszli fazy wzajemnego zauroczenia. No i bardzo dobrze, każdy rozsądny człowiek przyzna, że przyjaźń i zrozumienie to podstawa długoletniego szczęśliwego pożycia. A że nigdy nie kochali się na łące pełnej kwiatów? Mój Boże, po cóż pielęgnować takie tandetne wyobrażenia!
Marianna machinalnie włączyła najpierw pranie, a potem komputer. Musi skończyć dzisiaj poprawianie tej książki, choćby miała siedzieć do późnej nocy. Musi skończyć dzisiaj tę redakcję, żeby już więcej nie zastanawiać się, o co jej właściwie chodzi.
"Krzyknęła i uniosła biodra, wychodząc na spotkanie pewnym, mocnym pchnięciom. Wydawało jej się, że jej ciało rozpływa się w jakąś ciepłą substancję, która rozstępuje się na jego przyjęcie, zaciska się wokół niego i uwalnia go tylko po to, by przyjąć go z powrotem...” Skoncentruj się! Marianna przywołała się do porządku. Przecież wiesz doskonale, że podobne opisy to jedynie precyzyjna strategia marketingowa obliczona na wyposzczone panie w średnim wieku. Fabularyzowane fantazje dla tych, którym łóżko służy tylko do spania. Tak jak tobie, kotku, jak tobie.
Ironia była w tym wypadku zupełnie na miejscu. Od dwóch lat Marianna prowadziła cieszący się ogromnym powodzeniem serwis internetowy www.romans.pl. Wymyśliła go, udręczona rutyną redaktorską w wydawnictwie specjalizującym się w ckliwych romansach, które sprzedawały się w nakładach, o jakich śnili awangardowi prozaicy. W myśl zasady: każdemu to, na czym mu najmniej zależy, pomysł potraktowany początkowo nieco po macoszemu przez szefa okazał się strzałem w dziesiątkę. Niestety, rychło stało się jasne, że kodowanie w HTML-u jest jeszcze bardziej rutynowe i żmudne niż redagowanie schematycznych fabuł. Pewnie dlatego większość energii Marianna poświęcała teraz moderowaniu dyskusji na serwisowym forum. Cieszyło się taką popularnością, że reklamodawcy ustawiali się w kolejkach. W ciągu roku serwis stał się niemal samowystarczalny finansowo, a dział promocji wydawnictwa coraz częściej przekonywał się, że tytuły polecane w serwisie sprzedają się najlepiej.
Marianna dyskutowała więc z zapałem o partnerstwie w związku, seksie z nieznajomym, punkcie G i orgazmie wielokrotnym, choć akurat dwa ostatnie uważała za zjawiska mitologiczne - opisane szczegółowo, acz nieistniejące zbiorowe wyobrażenie damskiej części ludzkości. Doradzała, wypowiadała się szczegółowo i szczerze mówiąc, mądrzyła się jak opętana. Wiedziała, jak dowcipnie i inteligentnie dyskutować z internautkami od lat piętnastu do stu o miłości i seksie. Nie widziała tylko, a raczej nie chciała widzieć, jak bardzo deficytowym towarem stały się one w jej własnym życiu. Ale przecież nie można mieć wszystkiego, prawda?

Książka "Ależ Marianno!" - Katarzyna Leżeńska - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński. Książka posiada 224 stron i została wydana w 2004 r.