pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Pogodzenie

Autor książki:

Slobodan Novak

Dane szczegółowe:
Wydawca: PIW
Rok wyd.: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 152 s.
Wymiar: 134x205 mm
EAN: 9788306030150
ISBN: 83-06-03015-X
Data: 2006-11-13
Cena wydawcy: 9.90 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Akcja powieści Pogodzenie toczy się, jak zazwyczaj w prozie Novaka, na jego rodzinnej wyspie Rab; tamtejszy egzystencjalno-literacki mikrokosmos został ukazany w znakomitej pełni. Rzecz dzieje się w latach przełomu (rozpad Jugosławii), kiedy wyspiarskiej Obronie Terytorialnej odbierany jest magazyn broni i amunicji - strzeżony przez jednego z bohaterów powieści. Niezwykłym atutem Novaka jest umiejętność stwarzania specyficznego klimatu oraz język, z bogactwem asocjacji kulturalnych, ze smakowitą zabawą włoskimi ingrediencjami i wpływami dialektu weneckiego, przetwarzanymi na wyspie we własny, oryginalny sposób. Powieść, której immanentnymi składnikami są barwy i zapach Śródziemnomorza, została wyróżniona nagrodą im. Miroslava Krležy.
SLOBODAN NOVAK (ur. 1924 w Splicie) należy do największych współczesnych pisarzy chorwackich. W swojej prozie rozliczył się z ideologią, mitami, złudzeniami i z własną przeszłością. Nie są mu obce takie cechy, jak odwaga, samokrytycyzm, "ascetyczne skupienie”.
Dzieciństwo i wczesną młodość spędził na wyspie Rab, także teraz mieszka na Rabie i w Zagrzebiu. Ukończył studia filologiczne, pracował jako redaktor w czasopismach kulturalnych i wydawnictwach. Debiutował w 1947 r. jako poeta, pisywał felietony i krytyki, słuchowiska radiowe i dramaty, by ostatecznie poświęcić się prozie. Wydał kilka tomów opowiadań i nowel, m.in. Izgubljeni zavičaj (1955, polski tytuł Już nie u siebie ) i Trvdi grad (1961). W 1968 r. ukazała się jego powieść Mirra, kadzidło i złoto, uznana za jedną z najlepszych w powojennej Jugosławii. Sprawy wyspiarskie tworzą w niej pomniejszony obraz całej naszej rzeczywistości, a ciepły humor sytuacyjny i słowny łagodzi drapieżnie krytyczne spojrzenie moralisty. Przedstawiając mikrokosmos wyspy Rab, wprowadził ją na mapę znanych terenów literackich świata. Podobnie przedstawia się sprawa z Dziennikiem pozapokładowym (1977), na który składają się trzy opowiadania tworzące powieściową całość. Akcja, jak w niemal wszystkich utworach Novaka, rozgrywa się na rodzinnej wyspie Rab.
Dotychczas w Polsce ukazały się trzy książki Slobodana Novaka ( Mirra, kadzidło i złoto, 1971; Dziennik pozapokładowy 1979; Już nie u siebie 1990), wszystkie nakładem PIW-u.
fragment
Nie piję, nie jem i nie śmiem jeść tego, co najbardziej lubię: lodów, kakao, słodyczy i tym podobnych. Nie z powodu starości, ale ze względu na długoletnie zdrowie i długowieczność. Wiem, że to zbytek ostrożności i przesąd, komu z nas nie ogląda się za pomocą ultradźwięków wszelkich organów wewnętrznych? I to w takim czy innym, prastarym, zużytym, a nawet rozpadającym się stanie... Mnie, przeciwnie, pochwalono: "Z pana to dobry materiał”, co odpowiadałoby raczej workowi wapna, gdybyśmy się do niego zwracali per pan. Lecz oto "idzie ścieżką złudy”*. Wyrzekam się i cierpię, trudno, taki panuje zwyczaj wśród starszych panów.
Zdarzył się jednak przepiękny, cichy, słoneczny i pachnący, azorski wiosenny dzień w środku kwietnia, nie mogłem więc cierpieć w swoim ogrodzie, który na razie jest jeszcze zacieniony, zwrócony ku północy i zasłonięty domami, wilgotny i chłodny jak mroczny parów. Sięgnąłem odruchowo po moją rozpieszczoną laskę, przyzwyczajoną do tego, że posłusznie wyprowadzam ją na spacer. Po niekończących się schodach zszedłem na plac, do tonącej w słońcu kawiarenki. Położyłem laskę na siedzeniu sąsiedniego krzesła, by chociaż o połowę zmniejszyć możliwość, że ktoś się do mnie przyczepi.
– Gorące kakao, dwa pączki i dzień dobry – powiedziałem do czarno-białej kelnerki z wykrochmalonym płóciennym diademem nad czołem, przypominającej pokojówkę.
Uśmiechnęła się, jakbym był facetem w sam raz dla niej, wygruchała powitanie i zaraz pan wszystko otrzyma, panie profesorze. O tak, to lubię. Nigdy nawet nie zbliżyłem się do tego tytułu, ale pobrzmiewa w nim szacunek. Skoro gotowa jest wykonywać wszystko, co lubię, poprosiłem, żeby złożyła nade mną kolorową kopułę parasola. Przyszedłem się bowiem trochę wystawić na zgubne promienie słońca, nie chcę wegetować w cieniu jak moje niebogi blade róże. Gdybym jeszcze mógł, tak jak w Wiedniu, zawołać za nią "i proszę o dzisiejszą gazetę!”, ale nie mam zamiaru, wiem, gdzie żyję i co bym w niej znalazł. W Zagrzebiu tylko przerzucam gazetę, patrzę, gdzie się co buduje, które ulice są remontowane, które zamknięte dla ruchu, choć od dawna nie jeżdżę samochodem, a wiadomości nie są zbyt pewne. Przeglądam ją od niechcenia, raczej jako "nasz drogi czytelnik”, miłośnik swojego miasta, który nie cierpi tego wiecznego kurzu odnowy. W mieście przez nią nigdy nie ma porządku i muszę wściekle szczotkować buty, jakbym znowu był w seminarium duchownym. Zwracam ewentualnie uwagę na porady zdrowotne, różne wygłupy medyczne, sensacje i odkrycia, najnowsze rezultaty osiągane przez amerykańskie instytuty i bezimiennych Japończyków. Dowodzą oni, że trzeba wszystko robić odwrotnie do tego, jak się myśli, postępuje i jak nas leczą w tym stuleciu negacji.
Mój stary przyjaciel Vjeko Kaleb* mówił: "Widzisz ty, człowiecze, nas uczono, że tu czyste powietrze, tam tlen, leśne powietrze, górskie powietrze, zmiana klimatu... spanie w przewietrzonym pokoju... Suchoty leczono górskim powietrzem. He-he-he, to jest, bracie, najtańsze lekarstwo, nieprawdaż? A przyglądałeś się kiedyś, jak sypiają ptaki, jak sypia pies? Głowa pod skrzydło, pysk pod ogon! He-he-he- he. Czyste powietrze wychodzi im spod ogona... Wszystko na odwrót: musisz unikać słońca, które jest źródłem życia. Podobno dziury są nad głową. Dziury są w głowie!” Tu, w gazecie "Novi list”, jest jeszcze mniej tego, co by mnie mogło interesować. Nie ma nawet ilustrowanych porad z nowoczesnego ogrodnictwa, choćby o sporządzaniu kompostu. Wśród nekrologów nie mogę się zdziwić znanym nazwiskiem... najwyżej zagadkowymi sentencjami: "Odszedł, kierując się zasadami zbiorowości, a mojej smutnej istocie pozostało poznanie”. Albo tą, którą przeczytał mi pułkownik z gazety podłożonej na zimnej kamiennej szentadzie* i chroniącej przed przeziębieniem nasze wysunięte najdalej na południe gruczoły i kanały. Śmiał się nawet i on ze swoim subtelnym wyczuciem. "Pozostaniesz w tym wąskim przejściu do kontinuum, które szczodrze moczy nasz rozum i naszego ducha”. Nie, nie wymyśliliśmy tego, ręczę, jako że urwałem kawałek gazety i trzymam go w słoiku po papryce. Przechowuję tam różne cytaty, żebym się mógł rozerwać, kiedy ogarną mnie myśli o śmierci i kiedy "w tym wąskim przejściu do kontinuum” zapragnę trochę zmoczyć rozum i ducha. A gdy słoiczek się napełni, przerzucę się na ogórki, najpierw na te mniejsze... korniszony.
Rozwieram szczęki jak krokodyl do tych niewspółmiernie nadmuchanych pączków, wsysam małą, skąpą i niedostateczną grudkę marmolady, przywodzącą na myśl dziecięcą biegunkę. Powoli popijam cienkie kakao, skoro tak oszczędzają ten importowany proszek, powidła zresztą też, i cukier puder...
I tak planowo uprawiam samotność, "kierując się zasadami zbiorowości”. Nie są to prawdziwe rekolekcje, jakie odbywaliśmy kiedyś; po prostu zamyślony wpatruję się w pustkę, a w swoje wnętrze ostrożnie, ledwie z krają, żeby nie zepsuć sobie humoru. Nawiasem mówiąc, pustka jest tak bogata, że pod wpływem obfitości spostrzeżeń można się prawie zdrzemnąć. Nie ma odnowy duchowej, tylko tępe trwanie. Nie podnoszę oczu, aby nie musiał mi się kłaniać ktoś, kto mnie unika... i abym ja go nie widział.
Od czasu kiedy onegdaj odszedł w ciemną noc, Generał pojawił się jedynie nazajutrz rano i oddał mi w drzwiach starą kurtkę, o którą od dawna już nie dbam. Po tamtej nocy wydawał się zmęczony i chory. Poskarżył się, że jest bardzo zajęty. Zjawił się na krótko, niby przywidzenie, i został mi tylko obraz z poprzedniego wieczoru, gdy pochylony, chłostany deszczem, zanurzył się w ciemności i zniknął. Mam wrażenie, jakbyśmy się od wtedy nie widzieli. Odszedł w mrok i już nie wypłynął.
I oto, stukając palcami po klawiaturze deszczułek pod obrusem, niby po źle nastrojonym ksylofonie, zaczynam to rozumieć i powoli przyznaję się przed sobą, że mi go brakuje. Nawet nie jako pośrednika, partnera albo przedmiotu zaczepek i kalamburów, ale jako rozmówcy. Myślę, że naprawdę przebrałem miarę w swoich naciąganych persyflażach czy, powiedzmy, w niepoważnej quasi-mizantropii i byłem niesprawiedliwy w stosunku do tej oddanej duszy. Nie doceniłem też jego sposobu rozumowania. Albowiem jest on, podobnie jak ja, nieszkodliwym błaznem, który niechcący może człowieka rozpogodzić i rozluźnić, niby herbata z rumem albo filiżanka przeciętnego kakao. A w dodatku jest oficerem sztabowym, zna strategię i taktykę, czego nie mogę powiedzieć o sobie i czego mi brak. Ale kto potrafi posługiwać się skutecznie tą skostniałą klasyczną dyscypliną dziś, w naszych niezrównanych czasach? Może jaszczurki, psy, gołębie, jako że u nich jest to sprawa rozwichrzonego instynktu, i nie ma reguł... My zaś po prostu źle zaczęliśmy od samego początku i nic się na to nie poradzi; pozostaje nam tylko schować pysk pod ogon i w ten sposób leczyć duchowe suchoty.
Przy końcu ogródka na tle gęstej zieleni Luganiga grał w karty przy stoliku, od którego chwilami dobiegała wrzawa. Chudy i ciemny jak wysuszony strąk chleba świętojańskiego, przewyższał o głowę swoich karcianych partnerów. Przewracał oczami, od czasu do czasu oglądając się na mnie; było jasne, że chce mi coś powiedzieć, gdy tylko karty na to pozwolą.
A poza tym od strony ulicy kierował się do mojego stolika, nie wprost, tajemniczy Mister Jozo, były marynarz, którego na własny użytek nazywałem "Misterioso”. Nie szedł prosto, ale ze swoją dwucyfrową dioptrią dawał się prowadzić wewnętrznemu sekstansowi i jakimś gwiazdom, które tylko on mógł widzieć tego świetlistego ranka. Taktycznie albo może na pół ślepo zmieniał kurs w labiryncie stolików. Udawałem, że go nie zauważam. Po dłuższych manewrach przystanął bokiem, jak statek do podwójnego cumowania, i stuknął w oparcie krzesła, czekając, że go przywitam. Wskazałem mu ręką sąsiednie krzesło, uniedostępnione laską, której nie podniosłem. Najwyraźniej nie zamierzał rzucić cumy i po dłuższym bezsensownym milczeniu ochrypłym głosem wycedził:
– Pyta mnie siostrzeniec wczoraj wieczorem...
Nim zdecydował się mówić dalej, zdążyłem wysączyć zimne kakao i otrzeć z warg resztki cukrowego pyłu po pierwszym pączku.
– Pyta mnie...
– Tak. A o co pyta?
– Mekaniko, mój siostrzeniec.
– Tak, tak. Rozumiem.
– Dlaczego sąsiad milczy.
– Nie wiem. Tego nie wiem.
– Już trzeci miesiąc.
– Też nie wiem.
– Mówi, że pan wie. Bo głosował pan przeciw.
Musiałem przesunąć się z krzesłem, żeby mu spojrzeć w oczy. Mówiąc dokładniej, w kryształowe szkiełka w okrągłych oprawkach. Stał nade mną wysoki, ciągle zapatrzony jak ślepiec w swoje dalekie punkty orientacyjne, i czekał na odpowiedź.
– Ani nie byłem członkiem komisji, ani nie głosowałem.
Tak niech pan powie swojemu siostrzeńcowi. Poza tym nie jestem kompetentny. Niech pan zapyta pułkownika.
Nastąpiła dłuższa przerwa. Wziąłem się do drugiego pączka, a Misterioso dmuchał w chusteczkę i stłumionym głosem mówił: – Ja mam zapytać?
– Ach, Mister Jozo, niech spyta on, Mekaniko. To jego rzecz. Ani moja, ani pańska.
– Pułkownika?
– No pewnie. Przewodniczącego komisji.
– Ale jego już nie ma. Pięknie, szkoda gadać!
– Jak to nie ma? Kto mówi, że go nie ma?!
Misterioso jednak, chyba na złość, już się oddalił tak, jak przyszedł, dmuchając w chusteczkę na sucho, bez potrzeby. "Jak to nie ma? jak to nie ma?”, powtarzałem w duchu. Wpatrywałem się uporczywie w karciany stolik, chcąc przesłać jakiś znak. Nie mogłem się doczekać zakończenia partii...

Książka "Pogodzenie" - Slobodan Novak - oprawa miękka - Wydawnictwo PIW. Książka posiada 152 stron i została wydana w 2006 r.