pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Moi wariaci. Wspomnienia psychiatry

Autor książki:

Vittorino Andreoli

Dane szczegółowe:
Wydawca: Homini
Rok wyd.: 2007
Oprawa: miękka
Ilość stron: 302 s.
Wymiar: 145x205 mm
EAN: 9788389598813
ISBN: 838959881-7
Data: 2007-03-14
Cena wydawcy: 29.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

"«Wariat»" to termin niezbyt subtelny, lecz jednocześnie pełen uczucia. I wolę go od wielu innych bardziej eleganckich określeń, które jednak są mniej spontaniczne i przy których pomocy nie umiałbym opowiedzieć historii mego życia z psychiatrią i - z moimi wariatami". A jest to historia, którą Andreoli - najbardziej znany i cieszący się ogromnym autorytetem włoski psychiatra, autor wielu poczytnych książek, reprezentujący głęboko humanistyczne podejście do swojej dziedziny nauki, bliskie w Polsce takim osobowościom jak na przykład Antoni Kępiński - opowiada z intencją i nadzieją, że pomoże ona zrozumieć, czego naprawdę potrzebują ludzie "chorzy umysłowo", i uniknąć popełniania wciąż na nowo błędów, które naznaczyły postępowanie wobec pacjentów psychiatrycznych w przeszłości. Autor przywołuje swoje doświadczenia na tym polu - od pierwszego wejścia w progi "domu wariatów" w Weronie aż do dnia, w którym ogłosił swoją śmierć jako psychiatry, opowiadając, czym była w ubiegłym półwieczu psychiatria we Włoszech (i na świecie), ukazując postępy w dziedzinie diagnostyki i badań nad farmakologią oraz przejście od izolacji w zakładzie zamkniętym do domniemanej wolności, wraz z wszystkimi niebezpieczeństwami, które za sobą niesie. Na stronicach swoich wspomnień, w których sąsiadują fragmenty pełne entuzjazmu i rozczarowania, dramatyzmu i ironii, wzburzenia i liryzmu, Andreoli zwraca się do czytelnika z charakterystyczną dlań jasnością i szczerością, kreśląc życiorys człowieka całym sercem oddanego swemu zawodowi, lecz także przedstawiając swoistą mozaikę "żywotów nieszczęśliwych", w których przegląda się nasza normalność. I poddaje je pod dyskusję.
FRAGMENT
W 1959 roku zakład psychiatryczny był prawdziwą fortecą, w której niepodzielną władzę sprawował psychiatra: król wariatów. Te małe królestwa powstały i funkcjonowały zgodnie z ustawą, której projekt stworzył senator Leonardo Bianchi, a parlament zatwierdził w 1904 r. w celu uporządkowania chaosu prawnego spowodowanego różnymi przepisami obowiązującymi w poszczególnych państewkach włoskich jeszcze przed zjednoczeniem.
Obok Cesarego Lombrosa i Scipiona Sìghelego, Bianchi był jednym z najsłynniejszych przedstawicieli włoskiego pozytywizmu, a jego wizja choroby psychicznej panowała w sposób niepodważalny. "Szaleniec" miał być osobą o zdegenerowanym mózgu, której coś "się zepsuło" w głowie. Poza tym uważano, że jeżeli ktoś jest "wariatem", pozostaje nim na zawsze; nie ma więc sensu myśleć o leczeniu, lecz przede wszystkim o ochronie społeczeństwa przed zagrożeniem, które wariat stwarza. Temu miały służyć zakłady psychiatryczne, a chorego psychicznie prawo z 1904 r. definiowało jako "niebezpiecznego dla samego siebie i/lub dla innych" oraz jako "przyczynę publicznego zgorszenia".W owym czasie szaleńcami zajmowało się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, którego zadaniem było czuwanie nad bezpieczeństwem obywateli. O umieszczeniu kogoś w zakładzie psychiatrycznym decydował magistrat, który uprawniał siły porządkowe do zatrzymania osoby uważanej za wariata i nakazywał dostarczenie jej, nawet z użyciem siły, do zakładu. Jeżeli jakiś "wariat" uciekł, rozpoczynało się prawdziwe polowanie na człowieka: dzwony kościoła znajdującego się w obrębie zakładu biły jak na pożar, a pielęgniarze i pozostali pracownicy oraz policjanci biegli na pomoc, jakby z zoo uciekła jakaś niebezpieczna bestia.
Ustawa z roku 1904 była jedynym przepisem prawnym dotyczącym chorych. Nie istniały żadne inne odnoszące się na przykład do chorych na serce, płuca lub przeziębionych. Także psychiatra nie był równy innym lekarzom, a jego pensja w owym czasie była trzy razy niższa niż innych specjalistów. Co więcej, musiał żyć w obrębie zakładu psychiatrycznego, w "mieście wariatów". On także był w nim zamknięty.
Zakład psychiatryczny Świętego Jakuba na Tombie, królestwo profesora Trabucchiego, otoczony murami, był prawdziwą fortecą. Mury były wysokie, a na ich szczycie, aby zniechęcić ewentualnych uciekinierów, wmurowano kawałki potłuczonych butelek. Zaraz za bramą stał budynek dyrekcji, a dalej, na terenie dużego, zarośniętego parku, znajdowało się dziesięć jednakowych pawilonów, rozstawionych w doskonałej symetrii. W nich mieszkali pacjenci - z jednej strony parku kobiety, z drugiej mężczyźni. Każdy pawilon miał swoją nazwę wynikającą z porządku arytmetycznego: najpierw natrafiało się na Jedynkę mężczyzn, za którą leżała Dwójka, Trójka, Czwórka i Piątka, naprzeciw nich stała Jedynka kobiet, a za nią Dwójka, Trójka, Czwórka i Piątka. Im wyższy numer, tym poważniejsza choroba pensjonariuszy, a w konsekwencji także zagrożenie z ich strony. Powiedzenie o kimś: "jest z Piątki" ("wariatów" częściej identyfikowano poprzez przynależność do danego pawilonu niż przy pomocy imienia i nazwiska), było równoznaczne ze stwierdzeniem, że jest on skrajnie niebezpieczny i groźniejszy od kogoś z Czwórki, a już na pewno od osoby z Dwójki.
Każdy pawilon miał dwa piętra: na dole przebywano w ciągu dnia, na piętrze zaś znajdowały się sypialnie. Na noc wszyscy wchodzili na piętro, by spać, w dzień schodzili do wielkiej sali na parterze. Sto dwadzieścia osób - tylu było chorych w każdym pawilonie - przebywało razem przez cały czas. Jedynym miejscem relaksu podczas ładnej pogody był mały ogródek otoczony drucianą siatką. Do parku chory mógł wejść jedynie w asyście pielęgniarza. Z zewnątrz jednakowe, od wewnątrz pawilony różniły się dzięki przebywającym w nich ludziom oraz wyposażeniu w narzędzia zniewolenia. Wyposażenie to stawało się oczywiście bogatsze w miarę zbliżania się do ostatniego pawilonu, do Piątki, gdzie "wariatów" unieruchamiano w kaftanach bezpieczeństwa, wiązano i zmuszano do siedzenia na krzesłach przymocowanych do ścian; panowały tam wrzaski, a nade wszystko straszliwy smród moczu i fekaliów. Sanitariusze pracowali na trzy zmiany. Pierwsza wiązała pacjentów, co nie było łatwe, gdyż ci często się buntowali, dlatego też zadanie to powierzano osobom silnym i dobrze zbudowanym; druga zmiana musiała ich rozwiązać, umyć i znowu związać; trzecia ponownie zdejmowała z pacjentów kaftany oraz wiązadła i kładła ich do łóżek. Jeżeli kogoś związano o szóstej rano i zrobił pod siebie o szóstej trzydzieści, był myty dopiero o drugiej po południu. W Piątce kobiet sytuacja była najbardziej dramatyczna. Prawdziwa ohyda: kobiety pozbawione wszelkiej godności, nago rzucone na zimną podłogę, przywiązane do ścian i umazane ekskrementami - iście dantejski krąg.
Minąwszy pawilony, dochodziło się do kościoła, kostnicy i kuchni, w której przygotowywano jedzenie dla całego zakładu. Zgodnie z regulaminem, przed wydaniem posiłków sam dyrektor musiał dokonać degustacji każdego dania, jak generał, który sprawdza posiłek swoich żołnierzy.
Zakład psychiatryczny musiał być przestrzenią samowystarczalną, autarkiczną, której kontakty ze światem zewnętrznym ograniczały się do minimum. Pieczono tam chleb, prano i cerowano bieliznę. Jeżeli ktoś zachorował "na ciele", nie oddawano go do szpitala na konieczną kurację, lecz umieszczano go w infirmerii wewnętrznej, gdzie czasami zachodził jakiś internista, aby zbadać chorego. Z zakładu psychiatrycznego nic nie mogło wydostać się na zewnątrz, tak jakby wszystko tam było zatrute i niebezpieczne dla miasta, które rozciągało się poza murami.
Zgodnie z ideą, że praca ma właściwości terapeutyczne i pozytywnie wpływa na ludzi umysłowo chorych, obok zakładu psychiatrycznego funkcjonował rodzaj spółdzielni rolniczej: na jej terenie pacjenci wraz z niektórymi pielęgniarzami pracowali po kilka godzin dziennie. Jednak ani jedno ziarno zboża, które było owocem tej pracy, nie mogło dotrzeć do "zdrowych". Podobnie jak ci, którzy je uprawiali, także zboże było "zwariowane" i biada temu, kto rozwoziłby je po okolicy.
Gdy w roku 1959 po raz pierwszy przekroczyłem bramę zakładu psychiatrycznego, psychiatria przechodziła głębokie przemiany. Niektóre rewolucyjne wręcz odkrycia pozwalały stosować nowe metody terapeutyczne, które w porównaniu z tradycyjnymi były nie tylko niezwykle skuteczne, lecz także podważały całą teorię dotychczasowej pracy psychiatrów. Do początku lat pięćdziesiątych najprostszym sposobem zapanowania nad szaleńcami i zarazem uniknięcia zagrożenia z ich strony było ich unieruchomienie. Przywiązywano ich więc do krzeseł lub do łóżek za pomocą pasów oraz opasek zaciskanych na nadgarstkach i kostkach. Zakładano im też kaftany bezpieczeństwa, rodzaj koszuli wykonanej z mocnego materiału, której rękawy o długości metra i sześćdziesięciu centymetrów krzyżowano na piersiach, a następnie wiązano na plecach, uniemożliwiając pacjentowi wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Gdy jednak wiązadła i kaftany bezpieczeństwa podczas ataku furii okazywały się niewystarczające, chorego zamykano w izolatce: całkowicie nagiego, aby nie mógł wykorzystać części garderoby w akcie autoagresji, umieszczało się w malutkim, zupełnie pustym pomieszczeniu, o miękko wyściełanych ścianach, bez okien, z judaszem w drzwiach. Pozostawał tam, zamknięty jak w prawdziwej celi więziennej, aż wyładował swój gniew i wyczerpany, uspokajał się.(...)
Od dawna, gdy wspominam przeszłość, stawiam sobie dręczące pytanie: jak to możliwe, że gdy po raz pierwszy przekroczyłem bramę zakładu psychiatrycznego, a nie miałem wtedy jeszcze nawet dwudziestu jeden lat, nie zastanowiła mnie nieprzyzwoitość, perwersja i nieludzkość, które w nim panowały? Dzięki lekom można było zapanować nad zagrożeniem ze strony pacjentów, a w przyszłość spoglądano z entuzjazmem i nadzieją, jednak nieludzkie traktowanie i przemoc nadal miały tu pełne prawa. W Piątce mężczyzn i w Piątce kobiet ludzie leżeli bezwładnie, rzuceni na podłogę, lub też unieruchamiano ich przy ścianach, a krzyki i smród ściskały gardło.
Jak to się działo, że nie tylko ja, lecz i osoby o ogromnej wrażliwości moralnej wszystko to akceptowały? Co więcej, były one w owych miejscach niepodzielnymi władcami szaleńców!(...)
Myślę, że naszą nieczułość usprawiedliwiał i umacniał cały zestaw przekonań i rozumowych spekulacji. Szaleństwo uważano za najgorszy przejaw życia, za imago mortis. Zarazem jednak traktowano je jako coś okropnego i niebezpiecznego, co należy trzymać w zamknięciu, daleko od tak zwanych ludzi normalnych, czyniąc je nieszkodliwym dla świata. Wariat był kimś innym, nie miał tych samych potrzeb co osoba zdrowa, nie posiadał tej samej wrażliwości i poczucia piękna. Był bez wartości, a więc miejsca, w których przychodziło mu żyć, nie musiały być miłe, ciepłe, na miarę człowieka.
W owych czasach nikt - a jest to okres niezwykłego rozwoju architektury, lata działalności na przykład takiego Le Corbusiera - nie myślał choćby przelotnie o tym, by zaprojektować miejsce, w którym mogłoby zamieszkać szaleństwo. Projektowano szpitale i więzienia, lecz nie zakłady psychiatryczne. Dominowało bowiem przekonanie, że wariat wszystko niszczy, nie potrafi zrozumieć wartości rzeczy. Zakłady psychiatryczne wyglądały więc tak: olbrzymie puste przestrzenie wymalowane mroźną bielą. Biel była kolorem śmierci. Biel była kolorem szaleństwa. Szaleństwa rozumianego jako przedsionek śmierci.
Psychiatrę natomiast uważano za bohatera, za postać niemalże świętą. Mieszkał i pracował w miejscu, które wszyscy omijali z daleka. Jadał razem z wariatami, spał razem z wariatami - a z nim jego rodzina. Uważany za lekarza gorszej kategorii, nie ciesząc się żadnym prestiżem społecznym, psychiatra był traktowany jak męczennik zmierzający do samounicestwienia, jak laik w otoczce świętości, jak misjonarz.
Często słyszało się: "Psychiatra po części musi także być wariatem i nie rozumie społeczeństwa". Być może właśnie ów brak poszanowania, połączony z pewną aurą heroizmu sprawiały, że psychiatrzy wspierali się nawzajem, robiąc jednak w sumie jak najmniej i bez większego zaangażowania, z czym często łączyło się także ubóstwo intelektualne i socjalne.
Należy jednak dodać, że nikt inny nie widział tego, co działo się w zakładzie psychiatrycznym, nie dlatego, że było to zabronione, lecz dlatego, że nikogo to nie interesowało. We wszystkich zakładach psychiatrycznych był zawsze wysoki odsetek samobójstw, jednak nikt nigdy nie przeprowadził dochodzenia, by sprawdzić, czy osoba, która odebrała sobie życie, nie została pozostawiona samej sobie, zaniedbana, a więc czy przypadkiem ktoś nie ponosi za to wyraźnej odpowiedzialności. W obrębie owych murów wszystko było dozwolone, na zewnątrz zaś nikt nic nie wiedział i wiedzieć nie chciał.Do Świętego Jakuba na Tombie nigdy nie wchodził nikt obcy, tylko w święto Bożego Ciała. Tego dnia ukazywano jednak odświętne oblicze zakładu, które nie odpowiadało prawdzie. Osoby najbardziej niebezpieczne zamykano na klucz, pozostałe zaś ubierano odświętnie, doprowadzano do porządku i nakazywano iść w procesji. Była to prawdziwa farsa, na dodatek z biskupem na czele, który błogosławił szaleństwo. Gdy ów dzień mijał, świat zdrowych i świat szaleńców ponownie się rozchodziły i nie utrzymywały ze sobą żadnego kontaktu. Mimo to wybrałem pracę w zakładzie psychiatrycznym.

Książka "Moi wariaci. Wspomnienia psychiatry" - Vittorino Andreoli - oprawa miękka - Wydawnictwo Homini. Książka posiada 302 stron i została wydana w 2007 r.