pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów

Autor książki:

Wacław Holewiński

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Oprawa: miękka
Ilość stron: 224 s.
Wymiar: 142x202 mm
EAN: 9788373379343
ISBN: 83-7337-934-7
Data: 2006-05-17
Cena wydawcy: 29.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

"Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów" to po nagradzanym "Lamencie nad Babilonem" druga powieść z czterotomowego cyklu opowiadającego o losach braci Danilewiczów.
Historia życia Wincentego jest równie dramatyczna i naznaczona stygmatem polskości, jak dzieje jego brata Tadeusza. Młodość na malowniczych Kresach Wschodnich, walka o przetrwanie w łagrach, heroiczna wędrówka z armią Andersa, powrót do komunistycznej Polski i dożywotnie zmagania z szykanami ze strony władzy i UB to kolejne odsłony losu bohatera. A los ten to, rzec by można, archetypowa historia, w której skupia się doświadczenie tak wielu Polaków. Dynamiczna narracja, zmysłowość opisów, soczysty język, a przede wszystkim dojmujący autentyzm tej książki to zalety nie do przecenienia.
FRAGMENT:
Człowiek może udźwignąć więcej, niż sądzi, niż mu Bóg nakazał, więcej, znacznie więcej. Tak, może się również położyć i płakać. Tylko co to da? Z głodu zdechnąć, a jaka to sztuka? I komu potrzebny twój trup? Więc nie myśl, tylko jak wół tyraj w kieracie.
Nożykiem odciął z pęta kawał kiełbasy, włożył do ust i przeżuwał metodycznie, starannie, aby poczuć każdą drobinę, żyłkę, skórkę, aby nie uciekł mu smak. Popatrzył w bezchmurne niebo, przeciągnął się tak, że aż zachrzęściły mu kości.
- Oleńka, paszli - powiedział spokojnie. - Słońce poświeci jeszcze z godzinę, porobimy.
Pomógł jej wstać. Widać było, że od roboty cała jest obolała, obita, że życia w tym drobnym ciałku całkiem niewiele. Żona. Jaka z niej żona? Toż to dziecko jeszcze. Oderwana od matki szesnastolatka, którą bał się tknąć. Aż się uśmiechnął. Tyle bab już za nim, a ożenił się z dziewuszeczką. I co on jej może dać?
- Paszli, Wicuś, paszli - pogładziła go po nieogolonym policzku. Ostra szczecina pokłuła jej dłoń.
Chwyciła sierp i poszła do bab, a on dłonią przeciągnął po kosie, potem raz z jednej, raz z drugiej strony posunął osełką po ostrzu. Lubił ten metaliczny dźwięk, tak jak lubił ziemię i to, co rodziła. Skinął ręką na parobka, który rozłożył się pod wierzbą, ale co i rusz spoglądał na gospodarza. Hniadziuk wstał niechętnie, popluł w dłonie i ruszył z Danilewiczem. Ale gdzie mu tam było do niego.
- Job twaju mat` - zaklął pod nosem.
A Danilewicz kosił i kosił, jak maszyna, bez ustanku, bez namysłu, równiutko, tuż nad ziemią. I pewnie robiłby tak do wieczora, gdyby nagle nie ujrzał jeźdźca, który pędził do nich, okładając konia nahajem.
- Pany, pany, pali się, pali! - krzyczał.
W pierwszej chwili nie zrozumiał. Co się pali? Gdzie?
Ale chłopak od Hrychorów już był przy nim, przerzucił nogę na drugą stronę derki i zsunął się na ziemię.
- Wasza chałupa, chałupa - sapał. - Pali się, jedyty!
W jednej chwili poczuł, że wszystko diabli wzięli, cały ten trud od rana do wieczora na nic. Zanim inni zrozumieli, on trzymając się grzywy, gnał już na Hrychorowym siwku na przełaj, przez pola pełne bruzd, przez rżyska i tylko koń umęczony, zdawało się, nie dociągnie do celu. Ale on wiedział, od najmłodszych lat chowany ze zwierzętami, gdzie go nacisnąć, ugnieść, by poddał się jego woli.
Ile mogła trwać ta jazda? Kwadrans? No, nie więcej. Ale nim dojechał, wiedział już, że cały ten pośpiech psu na budę. Ludzie latali z jakimiś wiadrami, ktoś coś krzyczał do niego, a on tylko stał i gapił się oniemiały na ogień, który zresztą już dogasał. Tyle tego miał, chałupinę i obórkę, dwie krowy i konika. A teraz już nawet tego nie.
-Idyty, idyty - ktoś popchnął go z tyłu.
W pierwszym odruchu chciał go odepchnąć, nie lubił, gdy ktoś próbował decydować za niego. Ale potem dał się prowadzić jak durak, bezwolne cielę. Pawluszuk położył mu rękę na karku i ścisnął.
- Niczewo, niczewo. Kto to uczynił, Boh jeden znajet, no prakljatyj on na wieki wieków, amen.
Pokazali mu, co wynieśli z chałupy. Pierzyny, trochę garnków, jakieś fajerki, wazon, co go Oleńka od rodziców wzięła. Wsio. Jakaś kobiecina chlipała, inna pięścią wzniesioną do nieba groziła nie wiadomo komu. Ale już wieźli żonkę na zgliszcza. Co on jej powie, ledwie zaczęli, już, już zdawało się staną na nogi, a teraz co? No, co ja jej powiem?, myślał.
Wzięła go pod brodę, uniosła głowę do góry, rękawem otarła łzę, której nawet nie czuł.
- Wiceczek, patrz na mnie, no patrz - zmusiła go, żeby spojrzał jej w oczy. - Popatrz na moje ręce - wysunęła mu dłonie przed twarz. - Moje i twoje, zostały nam zdrowe ręce, damy sobie radę, ale złość odrzuć.
Zaczęła się modlić. Cichutko szeptała:
- Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą...
Pomyślał, że nic tu po niej, że trzeba ją do Bakanowa, do rodziców. Otrząsnął się, jak zmokły pies otrząsa się nie tylko, aby pozbyć się wilgoci, ale też by dodać sobie animuszu. Poczuł, że drga mu lewa powieka, przez chwilę przytrzymał ją wskazującym palcem.
- Pojedziesz na Bakanów - szepnął.
- A ty?
- Ja tu zostanę, posprzątam.
Przecząco pokręciła głową.
- Ani mi się śni, rozumiesz, ani mi się śni.
Popatrzył na nią zdumiony. Do tej pory nigdy mu się nie sprzeciwiła. A teraz opętała ją jakaś cholera.
- Oleńka - poprosił - dość nieszczęść, jedź i nie zawracaj głowy.
Wzięła go pod ramię i pociągnęła za sobą przed obórkę.
- Słuchaj uważnie, co do ciebie mówię, starik - od dnia ślubu mówiła do niego starik, choć był od niej ledwie siedem lat starszy - dziś Pawluszuk powiezie mnie na Bakanów. A ty jutro obórkę podzielisz na pół, chłopi ci pomogą. Byle jak, deskami przedzielisz i wyczyścisz tu. Łóżko przywiozę od rodziców i pościel jakąś. Piec postawisz. Zimę tu przetrwamy, a na wiosnę postawisz mi chałupę, lepszą niż ta, co tu była, bo ja nie byle kto, tylko Karpowiczów córka. I inne życie nam pisane. Zapamiętaj moje słowa.
Złapał ją w ramiona, uniósł do góry i przytulił do siebie.
- Tak będzie - obiecał. - Na wiosnę dom ci pobuduję.
Uśmiechnęła się do niego tym uśmiechem, który zawsze go zniewalał. Ale i on do niej się uśmiechnął.
- Pawluszuk - krzyknął do parobka. - Bierz konia, zakładaj do wozu, powieziesz gospodynię na Karpowszczyznę. A jutro przyjdziesz tu z samego rana i ze sobą ze dwu chłopów przyprowadzisz.
Cóż, gdyby nie ta dziewczyneczka, przyszłoby w łeb sobie strzelić. No bo, trudno to zrozumieć, ale tak przecież było, czego się tknął, katastrofa. Ale już dosyć, pan Bóg miłosierny, a nawet jeśli nie, jeśli przyjdzie płacić za grzechy tu, na ziemi, nawet wtedy, zbuduje tu życie wbrew niemu.

Książka "Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów" - Wacław Holewiński - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński.