pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Żyć łaską. Rozważania o życiu duchowym

Autor książki:

Andre Louf OCSO

Dane szczegółowe:
Wydawca: eSPe
Oprawa: miękka
Ilość stron: 220 s.
Wymiar: 135x200 mm
EAN: 9788389167392
ISBN: 83-89167-39-5
Data: 2006-01-04
Cena wydawcy: 22.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Najważniejsze linie życia w Duchu Świętym nieustannie się krzyżują. Grzech, nawrócenie i łaska nie są trzema etapami, które po prostu kolejno po sobie następują. Człowiek nigdy nie jest tylko na jednym z nich, ale zawsze jest na wszystkich trzech naraz. Grzech, nawrócenie i łaska są naszym chlebem powszednim. Póki żyjemy, żadnego z tych trzech etapów nie mamy definitywnie za sobą. Nadal pozostajemy grzesznikami, nieustannie jesteśmy w trakcie nawracania się, a na drodze nawrócenia jesteśmy stale uświęcani przez Ducha Bożego. Nigdy nie powinniśmy znaleźć się w tej kategorii ludzi, o których Jezus powiedział, iż sądzą, że nie potrzebują nawrócenia, bo uważają się za sprawiedliwych. Wtedy bowiem już nie potrzebowalibyśmy Jezusa. Bylibyśmy nieodwracalnie sami, nieustannie skupieni na sobie i na próżno usiłowalibyśmy osiągnąć świętość; stworzylibyśmy tylko jej pozór. Czulibyśmy głęboką frustrację, spowodowaną tym, że nigdy nie doświadczyliśmy prawdziwej miłości. W książce Żyć łaską o. André Louf po mistrzowsku ujmuje najistotniejsze kwestie związane z rozwojem duchowym człowieka: grzech a miłosierdzie, gniew a miłość, asceza a radość, słabość a łaska, żal a nawrócenie, modlitwa a Duch Święty… Autor daje też bezcenne rady osobom zajmującym się przewodnictwem duchowym i zaskakuje oryginalną interpretacja historii Hioba, porównując go do Sartre’a.

Fragment książki:

1
Trwać w stanie nawrócenia

Między gniewem a łaską
Kiedy ktoś doświadcza łaski po raz pierwszy, mówimy o jego nawróceniu. Uważamy go za osobę nawróconą lub za nawracającą się. Powszechne jest mniemanie, że chodzi tutaj o bardzo ważne, choć przemijające wydarzenie, które dopiero ma nadejść lub miało miejsce już dawno. Nikt natomiast, jak się zdaje, nie uważa, że nawrócenie może być potrzebne osobie wierzącej, chyba że osoba ta odstąpi od wiary. A zatem słowo «nawrócony» odnoszone jest tylko do pewnej, ściśle określonej kategorii ludzi wierzących — do tych, którzy przyjęli wiarę w wieku dojrzałym. Dlatego ochrzczone dziecko, które przyjęło wiarę bardzo wcześnie — a tak jest w przypadku większości z nas — nigdy nie będzie określane mianem «nawróconego». Najwyraźniej nigdy nie będzie miało ono nic wspólnego ze swym własnym nawróceniem.
Uważa się, że tylko ci, którzy nie żyją według zasad swej wiary, ale żyją w grzechu — tylko ci powinni martwić się o swe nawrócenie, a nie ludzie żyjący wiarą na co dzień, a już na pewno nie żarliwie wierzący.
Trzeba wszakże zauważyć, że Biblia często i bardzo dobitnie mówi o nawróceniu, i to o nawróceniu każdego człowieka. Pierwsza Dobra Nowina, którą słyszymy z ust Jana Chrzciciela, znajduje swe streszczenie w tym — wyrażonym z mocą — wezwaniu: "Nawracajcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie” (Mt 3, 1)[1]. To owa bliskość królestwa niebieskiego czyni nawrócenie tak bardzo koniecznym. Albowiem — mówi Jan do faryzeuszów i do saduceuszów, którzy przychodzą do niego, aby się ochrzcić — gniew i pomsta Boża są bliskie: "Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia […]. Już siekiera jest przyłożona do korzenia drzew. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, zostaje wycięte i wrzucone w ogień. Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku i oczyści swój omłot: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym” (Mt 3, 1–12).
Jan Chrzciciel wskazuje na związek, jaki istnieje pomiędzy nawróceniem a obecnością Jezusa, nadchodzącym Sądem i rozpalającym się nagle ogniem Bożego gniewu, od którego mamy być wybawieni. Gniew i pomsta, przypisywane Bogu, nie są pojęciami łatwymi. Jeszcze trudniejszy do zrozumienia jest obraz siekiery przyłożonej do korzenia drzew. Świadomie bądź nieświadomie usunęliśmy te obrazy do Starego Testamentu, jak gdyby mogły one zniknąć z naszego horyzontu i jakby wraz z przyjściem Jezusa utraciły swą rację bytu.
Ale oto na progu Nowego Testamentu przyjście Jezusa zostaje zapowiedziane właśnie przez ten dawny obraz: w osobie Jezusa Bóg wziął w rękę wiejadło i gotów jest oczyścić swój omłot. Taki jest chrzest ustanowiony przez Jezusa, chrzest mający doprowadzić do nawrócenia, chrzest będący chrztem w ogniu i w Duchu Świętym.
Powyższe stwierdzenia zdają się sugerować, że w jakiś sposób musimy jeszcze stanąć oko w oko z Bożym gniewem oraz że może się to dokonać tylko w Jezusie. Czy w moim życiu spotkałem się z gniewem Boga? Jeśli nie, to czy rzeczywiście potrzebuję łaski? Wszak czyż łaska nie wyzwala mnie właśnie od tego gniewu? Czyż w Jezusie nie jestem nieustannie wystawiony i na gniew, i na łaskę; czy nie znajduję się gdzieś między nimi — tam, gdzie można by usytuować nawrócenie? Długo po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Paweł — na początku swej wielkiej syntezy teologicznej — napisał do Rzymian: "[…] gniew Boży objawia się […]” (Rz 1, 18).
Oczywiście w innym miejscu Paweł ogłasza, że również chwała Boża ma się objawić (zob. Rz 18, 8), ale chwałę tę zawsze poprzedza gniew. "Z natury — powie jeszcze Paweł — byliśmy potomstwem zasługującym na gniew, jak i wszyscy inni” (Ef 2, 3). Miłość i łaska nie podporządkowują się prawu gniewu. To, że ich doświadczamy oznacza, że zostaliśmy w szczególny sposób wybrani i uwolnieni od gniewu. Stan łaski jest owocem uwolnienia nas — dzięki miłości Jezusa Chrystusa, Syna Bożego — od gniewu. Naszym stanem pierwotnym jest stan winy.
W wielu miejscach Nowego Testamentu możemy przeczytać coś nowego o owym gniewie Boga, a zwłaszcza to, że nie odnosi się on do przeszłości, ale że ma dopiero nadejść. Nie jest usytuowany w przeszłości, ale czeka nas w przyszłości. Paweł często używa sformułowania: "[…] nadchodzi gniew Boży […]” (Ef 5, 6; Kol 3, 6); natomiast Jan mówi raczej o gniewie, który już nadszedł, ale wciąż nad nami ciąży (zob. J 3, 36). Apokalipsa opowiada o wielkim dniu gniewu, kiedy to Bóg da ludom "kielich wina swego zapalczywego gniewu” (Ap 16, 19).
Obraz kielicha gniewu, jaki Bóg ma nam dać do wypicia, jest bardzo bliski obrazowi innego kielicha, o którym mówi Pismo: kielicha męki Jezusa. W rękach Jezusa kielich gniewu staje się kielichem zbawienia. Śmiertelny napój gniewu staje się napojem miłości. Podobnie jak Jezus, dostajemy ów kielich z ręki Boga. I również dla nas kielich ten jest albo kielichem zemsty, albo kielichem czułej miłości. Upijamy się albo Bożym gniewem, albo Bożą miłością. Ale przejścia od jednego do drugiego możemy dokonać tylko wraz z Jezusem i dzięki Niemu. Dlatego nasz kielich cierpienia nie będzie się różnił od kielicha Jezusa, ponieważ tylko Jezus, który wypił kielich goryczy do samego dna, może nas uwolnić od Bożego gniewu. Tylko On może sprawić, aby kielich gniewu stał się kielichem zbawienia również dla nas.
Daleko nam jednak do tego. Nic nie jest przesądzone z góry, choć Paweł zachęca nas, abyśmy patrzyli w stronę nadchodzącego gniewu z ufnością: "Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami. Tym bardziej więc będziemy przez Niego zachowani od karzącego gniewu, że teraz przez krew Jego zostaliśmy usprawiedliwieni. Jeżeli bowiem, będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna, to tym bardziej, będąc już pojednanymi, dostąpimy zbawienia przez Jego życie” (Rz 5, 8–10). W innym miejscu Paweł mówi, że to Jezus jest "naszym wybawcą od nadchodzącego gniewu” (1 Tes 1, 10). Po raz pierwszy więc zostaliśmy uwolnieni od gniewu wtedy, gdy nasze grzechy zostały zmazane przez chrzest. Oto jednak znowu stajemy — i w przyszłości nadal będziemy stawać — wobec gniewu Boga. To dlatego chwila obecna jest tak ważna. Jest to «kairos», czas zbawienia, w którym żyjemy i w którym mamy dokonać ostatecznego wyboru — dzięki mocy płynącej ze śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Wszak to, co ma nadejść jutro, już dzisiaj zostało nam dane, choć jeszcze w nadziei; nadzieja ta wciąż wzrasta, aż spełni się na końcu czasów.
Ów ostateczny, decydujący wybór między gniewem a łaską — który jest wyborem przyszłości, ale i teraźniejszości; wyborem dokonywanym w teraźniejszości dla przyszłości — jest właśnie tym, co nazywamy «nawróceniem». Termin ten jest przekładem nowotestamentowego słowa «metanoien», które usiłuje oddać hebrajskie słowo «shûb». Ten semicki rdzeń znaczy po prostu «odwrócić się, cofnąć się», a zatem tylko w dalszym znaczeniu: «nawrócić się». Akcent zatem jest położony na dokonującym się powrocie. Greckie słowo «metanoien» uściśla sens owego odwrócenia się. Do utworzenia tego słowa posłużyły dwa rdzenie, z których pierwszy — podobnie jak w języku hebrajskim — podkreśla wstrząs, odwrócenie sytuacji. Drugi wskazuje, co doznało owej przemiany, owego wstrząsu: «noûs» — nasza duchowa głębia, nasze serce. Chodzi zatem o swego rodzaju rewolucję w nas samych. Wydaje się jednak, że słowo «nawrócenie», tak wytarte przez potoczne używanie go, wydaje się tutaj zbyt słabe. Biblia mówi o «metanoien kai epistrephein» (Dz 3, 19): mamy pozwolić, aby dokonał się w nas wstrząs, radykalna zmiana, abyśmy zwrócili się ku czemuś lub komuś innemu. Chodzi o radykalne odwrócenie się, dzięki któremu osoba ludzka cofa się, aby wyruszyć w innym kierunku.
Nieustające nawracanie się Powraca pytanie postawione na początku tego rozdziału: Co to znaczy, że wciąż potrzebujemy nawrócenia? Czyż nie nawróciliśmy się w chwili naszego chrztu, raz na zawsze? Nasze nawrócenie już się dokonało, a teraz mamy już tylko iść drogą prowadzącą do doskonałości i świętości. Na tej drodze oczywiście przeżywamy wzloty i upadki, potykamy się, upadamy i znów podnosimy się z upadku. Tworzymy sobie taki oto obraz drogi chrześcijan.
Droga ta miałaby być podzielona na trzy etapy: pierwszy to niewiara i grzech, następny to krok decydujący, czyli nawrócenie, a ostatni etap to poszukiwanie doskonałości. A my spontanicznie i nie bez pewnej prostoduszności sytuujemy się gdzieś — jako mniej lub bardziej zaawansowani — na trzecim etapie tej drogi.
Rzeczywistość nie jest taka prosta; nie jest też tak skomplikowana — wszak łaska jest samą prostotą. Trudność polega na tym, że życie w Duchu Świętym nie poddaje się łatwemu rozeznaniu. Najważniejsze jego linie nieustannie się krzyżują, tak iż możliwa jest pewna konfuzja, a nawet iluzja; niełatwo jest bowiem odróżnić jedne linie od drugich. Otóż grzech, nawrócenie i łaska nie są trzema etapami, które po prostu kolejno po sobie następują. W życiu codziennym etapów tych niekiedy nie da się rozdzielić. Występują razem, we współzależności. Nigdy nie jestem tylko na jednym z nich, ale zawsze jestem na wszystkich trzech naraz. Grzech, nawrócenie i łaska są moim chlebem powszednim. Sam Jezus powiedział, że podobnie jest nawet w królestwie niebieskim, na ile możemy przeżywać je już tutaj, na ziemi. Tam również nie brakuje grzeszników. Przeciwnie: celnicy i nierządnice wchodzą do niego jako pierwsi i poprzedzają innych (zob. Mt 21, 28–32).
Te trzy etapy nie stanowią też trzech stopni na pewnej skali wartości. Nie przechodzimy z jednego do drugiego, tak jakbyśmy wchodzili po schodach. To nie są trzy galony, które kolejno przyszywamy sobie na rękawie. Nie. Póki żyjemy, żadnego z tych trzech etapów nie mamy definitywnie za sobą. Nadal pozostajemy grzesznikami, nieustannie jesteśmy w trakcie nawracania się, a na drodze nawrócenia jesteśmy stale uświęcani przez Ducha Bożego. Nigdy nie powinniśmy znaleźć się w tej kategorii ludzi, o których Jezus powiedział, iż sądzą, że nie potrzebują nawrócenia, bo uważają się za sprawiedliwych. Wtedy bowiem już nie potrzebowalibyśmy Jezusa. Być może bylibyśmy jeszcze na drodze do Boga, ale bylibyśmy na niej sami — w najmocniejszym znaczeniu tego słowa — nieodwracalnie sami, nieustannie skupieni na sobie i na próżno usiłowalibyśmy osiągnąć świętość; stworzaylibyśmy tylko jej pozór. Czulibyśmy głęboką frustrację, spowodowaną tym, że nigdy nie doświadczyliśmy prawdziwej miłości.
Iluzją jest przekonanie, że nawróciliśmy się raz na zawsze. Nie, wciąż jesteśmy tylko grzesznikami, ale grzesznikami, którzy doznali przebaczenia, grzesznikami otrzymującymi przebaczenie, grzesznikami nawracającymi się. Tu, na ziemi nie może być innej świętości, gdyż inaczej łaska nie mogłaby działać. Nawracać się to wciąż rozpoczynać od nowa owo wewnętrzne odwracanie się, poprzez które nasza ludzka bieda — to, co Paweł nazywa «ciałem» — zwraca się ku łasce Bożej. Od prawa litery przechodzi ona do prawa Ducha i wolności; od gniewu do łaski. To odwracanie się nigdy nie jest skończone, gdyż trzeba ciągle zaczynać je od nowa. Antoni Wielki — patriarcha i ojciec wszystkich mnichów mówił o tym w sposób lapidarny: "Co rano mówię do siebie: Dziś zaczynam od nowa”. A abba Pojmen (drugi z Ojców Pustyni, najznakomitszy po Antonim), któremu — gdy znalazł się na łożu śmierci — gratulowano szczęśliwego i cnotliwego życia oraz tego, że może ufnie stanąć przed Bogiem, powiedział: "Muszę jeszcze zacząć od nowa, dopiero zacząłem się nawracać”. I płakał.
Rzeczywiście, nawrócenie jest zawsze sprawą czasu. Człowiek potrzebuje czasu, a Bóg — w relacji z człowiekiem — także bierze czas pod uwagę. Nasza wizja człowieka byłaby zupełnie błędna, gdybyśmy byli przekonani, że to, co w życiu ludzkim jest ważne, może urzeczywistnić się od razu i raz na zawsze. Człowiek już taki jest: potrzebuje czasu, aby wzrastać, dojrzewać i rozwijać wszystkie swe zdolności. Bóg wie o tym lepiej od nas. Dlatego czeka, nie opuszcza nas. Jest wyrozumiały, cierpliwy. Bóg czeka na nas niczym cierpliwy rybak, jak pisał poeta. A Paweł powiedział: "To chrèston tou Theou eis metanoian se agei” — "[…] dobroć Boża chce cię przywieść do nawrócenia” (Rz 2, 4). Nie gniew, ale przeciwnie, "to chrèston”: Jego czułość, dobroć, cierpliwość. W prologu do swej Reguły św. Benedykt dokonał frapującego komentarza do tego zdania: Bóg każdego dnia poszukuje swego robotnika, a czas, jaki nam daje, jest ad inducias, jest odroczeniem, darem, czasem łaski, który został nam bezinteresownie dany. To czas, który możemy wykorzystać na to, aby spotkać się z Bogiem raz jeszcze, spotkać się z Nim lepiej, pełniej, w Jego wspaniałym miłosierdziu. Dopiero później, po naszej śmierci, będziemy mogli żyć poza czasem, wiecznie. Dziś czas jest nam dany po to, abyśmy coraz lepiej poznawali Boga. Jest to czas nawrócenia i łaski, dar Jego miłosierdzia.
Nawet zatwardziały grzesznik A zatem Bóg zajmuje się nami co dnia. Wzywa nas do nawrócenia: "Obyście usłyszeli dzisiaj głos Jego: ‘Nie zatwardzajcie serc waszych’” (Ps 95, 7–8). Bóg mówi do nas na liczne sposoby: poprzez swe Słowo; poprzez ludzi, wśród których żyjemy; poprzez wszelkiego rodzaju okoliczności, radosne lub smutne. A my obawiamy się przede wszystkim tych ostatnich. Nie rozumiemy, jak to możliwe, że Bóg ma nam coś do powiedzenia poprzez ciężkie doświadczenie, poprzez chorobę, śmierć, przeciwności. Jeśli nadal nosimy tę obawę w sercu, to znaczy, że myślimy tylko o Bożym gniewie. Jeszcze nie jesteśmy w stanie dostrzec — za widzialnym znakiem gniewu — nieskończonej miłości Boga. A przecież wiemy już, że w Jezusie gniew Boży przemienił się w miłość. Innymi słowy: stało się jasne, że gniew Boga nie jest niczym innym, jak tymczasową próbą, która ma nam uświadomić Jego wielką miłość.
Jeśli nadal obawiamy się interwencji Boga, jeśli spontanicznie interpretujemy je jako wyraz Jego gniewu, to znaczy, że w ten lub inny sposób wciąż tkwimy w owej tymczasowości. Nie doświadczyliśmy jeszcze miłości Boga, Jego wstrząsającej miłości.
Ktoś może powiedzieć, że to właśnie jest znak naszej winy, świadectwo wyrzutów sumienia i kary Bożej, na którą zasługujemy. Bo grzesznicy powinni lękać się gniewu Boga, a ten, kto się lęka, okazuje tym samym, że jest grzesznikiem.
Słuszność tego rozumowania wcale nie jest taka oczywista, nawet jeśli dobrze ukazuje ono najbardziej rozpowszechnioną dziś wśród wierzących reakcję. Rzeczywiście, dla kogoś, kto przerzuca karty Ewangelii, nie jest oczywiste, że grzesznik powinien lękać się Jezusa. Przeciwnie: Czyż Jezus nie zapewnił, że nie przyszedł do sprawiedliwych, ale właśnie do grzeszników? (por. Mt 9, 13).
Nikt zresztą nie dowiódł, że tylko grzesznicy lękają się Boga. Można spotkać wielu wierzących — i wielu sprawiedliwych, by użyć terminu biblijnego — którzy z niepewnością i z lękiem myślą o swym spotkaniu z Bogiem. Starają się ze wszystkich sił złagodzić swój niepokój poprzez praktykowanie wielkoduszności i cnoty. Im lepiej udaje im się to — a sukces w tej dziedzinie jest zawsze względny — tym więcej mają szans (tak przynajmniej myślą), by uniknąć gniewu Boga i zasłużyć na Jego miłość.
Są dwie kategorie osób, które powinny obawiać się gniewu Boga. Z jednej strony są to zatwardziali grzesznicy, a z drugiej — zatwardziali sprawiedliwi. Zatwardziały grzesznik — to znaczy taki, który za żadną cenę nie chce słyszeć o odwróceniu się od swego grzechu — będzie musiał w końcu stanąć oko w oko z gniewem Boga, nawet jeśli — póki co — udaje mu się go unikać w codziennym życiu. Mamy jednak powody, aby sądzić, że w rzeczywistości zatwardziałych grzeszników jest bardzo niewielu.
Natomiast niewątpliwie znacznie więcej jest zatwardziałych sprawiedliwych — jeśli wolno użyć takiego określenia — czyli osób, które nie znają Bożego miłosierdzia i wciąż starają się być lepszymi tylko dlatego, że lękają się Bożego gniewu. Wyzwalają się one z tego lęku na tyle, na ile uda im się zrealizować swój ideał w życiu codziennym. W dłuższej perspektywie takie życie może okazać się znośne, ale jest to dla nich niewielka pociecha. Z tego względu osoby te rzadko są przekonujące, a jeszcze rzadziej potrafią zarazić swoim ideałem innych. Albowiem nie znają one jeszcze miłości, żyją zaś pewnym zadowoleniem z siebie, czym ryzykują, że jeszcze bardziej odizolują się od innych. Osoby te otrzymały już swoją nagrodę (por. Mt 6, 2). A ponieważ nie słyszały o łasce, nie spodziewają się niczego więcej. Ich życie byłoby bez perspektyw, gdyby słowo «zatwardziały» — używane w odniesieniu zarówno do grzeszników, jak i do sprawiedliwych — wskazywało na to, że ich status jest definitywny. Jednak w życiu człowieka wszystko jest prowizoryczne i związane z czasem. Tak grzesznicy, jak i sprawiedliwi żyją w czasie, który jest darem Boga, czasem łaski, a zatem czasem danym na nawrócenie. Ani zatwardziały grzesznik, ani zatwardziały sprawiedliwy nie muszą pozostać zatwardziałymi na zawsze. Wszyscy zostali wezwani, aby stać się «nawracającymi się grzesznikami». O tym chcemy mówić w niniejszej książce. Wszystko to na pewno nie jest od razu oczywiste. Nie jest to też łatwe do wyjaśnienia. Nie sposób zawrzeć tego w definicji; można tylko starać się to opisać na podstawie osobistego — i właśnie dlatego ograniczonego — doświadczenia i na podstawie doświadczenia tych, z którymi dane nam było nawiązać bliższy kontakt. Łatwiej jest powiedzieć, czym owo nieustające nawracanie się nie jest, ponieważ znacznie wygodniej jest żyć jak zatwardziały grzesznik (lub zatwardziały sprawiedliwy) niż jak nawracający się grzesznik. A przecież to właśnie ku temu wewnętrznemu odwracaniu się od grzechu dzień po dniu popycha nas łaska. Bóg dotyka nas na nieskończone sposoby, aby oswoić nas z owym stanem nawracania się. My sami możemy tylko przygotować się na to, że zostaniemy dotknięci przez Boga.
Tak, wiele będzie musiało się wydarzyć, i to zupełnie niezależnie od naszej dobrej woli czy od naszej naturalnej wspaniałomyślności. Nawrócenie się zakłada nie tylko to, że zostaniemy wewnętrznie zranieni, ale również to, że nasz byt zostanie wstrząśnięty w swych posadach; że coś zostanie zniszczone, rozbite na kawałki; że coś będzie musiało się w nas zawalić. Niczym budowla z betonu, przy której pracowaliśmy przez całe lata z przykładną starannością i która miała nas chronić, a w pewnej chwili stała się niczym innym, jak tarczą wzbraniającą nam dostępu do naszego głębokiego «ja» i do innych ludzi, stwarzając zagrożenie, że «ochroni» nas również przed łaską Bożą.
Owo zawalenie się jest zaledwie początkiem, ale początkiem pełnym nadziei. Pod żadnym pozorem nie należy usiłować odbudowywać tego, co zburzyła łaska. Takiej postawy musimy się dopiero nauczyć, bo pokusa jest wielka, aby przed chylącą się ku upadkowi fasadą wznieść rusztowanie i na nowo zabrać się do pracy. Musimy nauczyć się trwać przy naszych ruinach, usiąść na gruzach, bez goryczy, nie obwiniając siebie i nie oskarżając Boga. Trzeba nam będzie oprzeć się na tych ruinach, z nadzieją i poddaniem się Bogu; z ufnością dziecka, które wierzy, że ojciec wszystko naprawi. Przecież on wie, w jaki sposób można wszystko odbudować, ale odbudować inaczej — tak, by budowla była lepsza niż dotąd. Zupełnie jak w przypadku syna marnotrawnego, którego życie rozsypało się w kawałki, który utracił pieniądze, honor, serce — wszystko, czego mógł się spodziewać po stworzeniach, a który jednak — mimo wszystko — pełen nadziei postanowił powrócić do swego ojca. Instynktownie przeczuwał, że nie będzie tylko niewolnikiem, którym spodziewał się zostać, ale że pozostanie synem. Kto raz był synem, zostaje nim na zawsze. Jeśli zagubiony syn przyjmuje prawdę o swoim upadku, w tej samej chwili jest już u siebie, w domu, przy ojcu. Natomiast jeśli buntuje się przeciwko tej prawdzie, to ciągle jeszcze buntuje się przeciw ojcu i przeciw Bogu, wciąż pozostaje wystawiony na gniew i nie jest jeszcze zdolny rozpoznać miłości. Kto zaś zdaje się na Boga do tego stopnia, że potrafi się cieszyć i być zadowolonym ze swej małości, ten poddał się już wyzwalającej miłości.
«Trwać w nawróceniu» możemy tylko dzięki Jezusowi, wyprawieni w drogę i umocnieni przez Ducha Bożego. Spotka nas to, co spotkało Jezusa w tajemnicy Jego śmierci i zmartwychwstania. Ufność Jezusa, Jego zdanie się na Ojca nawet w chwili śmierci, uczyniły gniew Boży nieskutecznym na zawsze. Jezus uzdalnia nas do rozpoznania — wraz z Nim — miłości Ojca wykraczającej poza śmierć i poza naszą, nawet najgłębszą, słabość. Wszak trwać w nawróceniu to nieustannie przechodzić przez tajemnicę grzechu i łaski. Zauważcie: nie przechodzić od grzechu do łaski, ale przechodzić przez tajemnicę grzechu i łaski. Oznacza to porzucenie wszelkich prób usprawiedliwiania się, porzucenie jakiejkolwiek prywatnej sprawiedliwości i uznanie własnego grzechu — aby otworzyć się na łaskę Boga.
Oto cud grzesznika-który-się-nawraca; sam Jezus przyznał, że Ojciec w niebie bardzo się nim raduje: "Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia” (Łk 15, 7). Jest on radością i dumą Ojca, cudownym człowiekiem paschalnym, który nieustannie umiera i zmartwychwstaje z Jezusem. Oto cud, który powtarza się co dnia i nigdy nie znajduje kresu. Rzeczywiście, póki wiedziemy życie ziemskie, Bóg nieprzerwanie w nas działa. Wszak czas naszego ziemskiego życia jest również czasem łaski, która pojawiła się w naszym ciele: nieograniczonej i niezawodnej miłości Boga. Dzięki tej łasce możemy codziennie trwać w nawróceniu, z sercem wypełnionym dziękczynieniem. Każdy krok uczyniony poza owym stanem nawrócenia byłby krokiem uczynionym poza Bogiem i Jego miłością. I to nawet wtedy, gdy jeszcze o Bogu myślimy, gdy o Nim mówimy czy Go głosimy. Bez nieustannego nawracania się modlitwa do Boga byłaby niemożliwa, ponieważ nie ma prawdziwej modlitwy poza stanem ciągłego nawracania się.
Człowiek, który się nie nawraca, pozostaje poza Miłością. Ma on dwie możliwości: albo być zadowolonym z siebie i z własnej sprawiedliwości, albo odczuwać głębokie niezaspokojenie i beznadzieję.
Nie nawracając się, nie możemy pozostawać w obecności prawdziwego Boga, a jedynie w obecności któregoś z naszych niezliczonych idoli. Co więcej, bez Boga nie możemy trwać w nawróceniu. Wszak nawrócenie nigdy nie jest owocem naszych dobrych postanowień czy wytężonych starań. Jest ono pierwszym krokiem miłości, i to w znacznie większej mierze Miłości Boga niż naszej. Nawrócić się to ulec przemożnemu wpływowi Boga, to poddać się pierwszym oznakom miłości, którą On nam okazuje; a zatem nawrócić się to zdać się na Niego, skapitulować. Jeśli kapitulujemy przed Bogiem, to oddajemy się w Jego ręce. Wszelkie formy oporu nikną wówczas w palącym ogniu Jego Słowa i pod Jego spojrzeniem; pozostaje nam już tylko modlitwa proroka Jeremiasza: "Nawróć nas, Panie, do Ciebie wrócimy” (Lm 5, 21; zob. Jr 31, 18).
2 Nasze bożki i Bóg Trwanie w stanie nawrócenia jest nieodzownym warunkiem zbliżenia się do jedynego i prawdziwego Boga — Boga Jezusa Chrystusa. W przeciwnym razie, należąc jeszcze do naszych idoli, nie moglibyśmy mówić o Bogu. Właśnie to chciał podkreślić Apostoł Jan w zakończeniu swego Pierwszego Listu. Jego przesłanie ma sprawić przede wszystkim to, aby ludzie "[…] znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa” (J 17, 3). Jan w taki sposób kończy swój list: "Wiemy, że jesteśmy z Boga, cały zaś świat leży w mocy Złego. Wiemy także, iż Syn Boży przyszedł i obdarzył nas zdolnością umysłu, tak iż poznajemy Prawdziwego. Jesteśmy w prawdziwym Bogu, w Synu Jego, Jezusie Chrystusie. On zaś jest prawdziwym Bogiem i Życiem wiecznym. Dzieci, strzeżcie się fałszywych bogów!” (1 J 5, 19–21).
Niewierna żona Paweł w Pierwszym Liście do Tesaloniczan gratulował im, że porzucili fałszywych bogów i nawrócili się do Boga prawdziwego (por. 1 Tes 1, 9–10). W liście tym Paweł rozważa pierwszym etap nawrócenia, który rozpoczyna się od chrztu. Jan ze swej strony zwraca się do wierzących, którzy już dawno przyjęli chrzest, i zachęca ich, aby strzegli się fałszywych bożków, idoli; a nie będą w stanie tego zrobić, jeśli nie poznali prawdziwego Boga w Jezusie Chrystusie. Wystrzeganie się bożków i wyznawanie prawdziwego Boga to dwa elementy konstytuujące postawę człowieka wierzącego. Znajduje się on bez przerwy w stanie nawrócenia — odwraca się od bożków, aby nawrócić się do jedynego i prawdziwego Boga.
Z czasem dla Izraela stało się jasne, że jest tylko jeden Bóg. W najdawniejszych tekstach Biblii oczywistym wydaje się być to, że każdy lud ma swojego Boga. Izrael miał prawo do swojego Boga, tak jak inne ludy. Z czasem okazało się, że bogowie innych ludów są tylko fałszywymi bożkami, bezsilnymi idolami i że Bóg Izraela jest Bogiem jedynym i powszechnym, Bogiem dla wszystkich, Bogiem prawdziwym i zawsze wiernym oraz że oprócz Niego nie ma innego Boga: "Słuchaj Izraelu, Pan jest naszym Bogiem — Pan jedynie. Będziesz więc miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił” (Pwt 6, 4–5). Bóg tak dalece przewyższa nasze małe bożki, że nie sposób sporządzić Jego obrazu. Nie da się Go uchwycić ani wtłoczyć w formy związane z przestrzenią. Dla Izraela Bóg istnieje poprzez swoją Miłość i Moc: "Jestem, który jestem” (Wj 3, 14); Jego imienia nie można wzywać w sprawach błahych (por. Wj 20, 7), a właściwie w ogóle nie wolno go wypowiadać. To dlatego dzisiaj nie wiemy, jak należy je wymawiać. (Rozpowszechniona wymowa «Jahwe» jest tylko skromną hipotezą, nie dowiedzioną naukowo). Bóg jest Niewyrażalnym i Niewypowiadalnym; można Go doświadczyć tylko poprzez Przymierze, które zawarł ze swym ludem; Przymierze wieczne, które przetrwało stulecia i w którym wierność i cierpliwość Boga zawsze będą górować nad niewiernością człowieka.
Izrael będzie jednak poddany silnej pokusie, aby porzucić odległego i niewidzialnego Boga, a zwrócić się ku bardziej konkretnym formom kultu narodów sąsiednich. To właśnie przez wieki będzie jego największą pokusą i tutaj będzie się dokonywać jego nawrócenie. Czy Izrael pozostanie wierny słowu danemu Jahwe, czy raczej — używając surowego języka proroków — po raz kolejny dopuści się nierządu i pobiegnie za fałszywymi bożkami? Izrael wciąż będzie potrzebował proroków, aby nie pozwolili zabliźnić się tej ranie i aby zwracali mu uwagę na fakt, że znów — często nieświadomie — uległ pokusie. Odchodzenie od Jahwe i powracanie do Niego okazuje się bowiem łatwiejsze niż stanowcze trwanie przy Bogu, który wydaje się tak nierealny, a Jego wielkie dzieła zbawcze zostają zapomniane. Co więcej, obrzędy religii naturalnych są znacznie bardziej pociągające niż odarta z tego, co zewnętrzne, wiara w Nieosiągalnego.
A zatem bałwochwalstwo jest stale jakby podziemnym nurtem historii ludu wierzącego. Izrael bez przerwy musi być od niego uwalniany; wszak grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, że oddali się od prawdziwego Boga i zwróci ku bożkom. Czasami prorocy interweniują i stają między Bogiem a bożkami. Tak na przykład Eliasz rzuca Jahwe i Baalowi wyzwanie na górze Karmel. Nadszedł bowiem czas, żeby Bóg powiedział wyraźnie, przed całym ludem, czy jest Bogiem żywym i prawdziwym, czy też tylko Bogiem ospałym, nieobecnym, a może nawet martwym.
W większości wypadków, zanim człowiek odejdzie zbyt daleko, Bóg interweniuje osobiście. Sam wybiera scenerię i okoliczności swej interwencji w naszym życiu. W taki czy inny sposób owa interwencja odpowiada dynamice nawrócenia, którą z mocą opisał prorok Ozeasz: "Dlatego zamknę jej drogę cierniami i murem otoczę, tak że nie znajdzie swych ścieżek. Za kochankami swymi pobiegnie, ale ich nie dogoni; zacznie ich szukać, ale nie znajdzie. Wtedy powie: Pójdę i powrócę do mego męża pierwszego, bo wówczas lepiej mi było, niż teraz” (Oz 2, 8–9). "Pójdę i powrócę” — zdanie to wyraża starotestamentowe pojęcie nawrócenia, które w grece Septuaginty oddano słowem «metanoien». Opowiadanie o niewiernej małżonce, która powraca do swego pierwszego męża, w sposób najbardziej precyzyjny wyraża to, co Biblia rozumie przez nawrócenie: "I stanie się w owym dniu — wyrocznia Pana — że nazwie Mnie: Mąż mój, a już nie powie: Mój Baal. Usunę z jej ust imiona Baalów, a imion ich już się nie wspomni. […]. I poślubię cię sobie na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana” (Oz 2, 18–19; 21–22).
Jak liczni prorocy Starego Testamentu, tak również Jezus — największy z proroków — musi interweniować, aby wyzwolić swój lud z więzów rytualizmu. Musi stawić czoło podwójnej trudności. Przyszedł przede wszystkim po to, aby przynieść Dobrą Nowinę, ale przeciętny Żyd nie był na nią przygotowany. Co więcej, objawienie się Jezusa miało miejsce w takim momencie historii Izraela, w którym przynajmniej część Ludu Bożego nie oczekiwała już interwencji Jahwe. Jezus miał objawić najgłębszą tajemnicę Boga: miłość między Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Miał też objawić ostateczne wyzwolenie Ludu Bożego i urzeczywistnić je poprzez swą śmierć i swoje zmartwychwstanie. A wszystko to miało się dokonać pomimo oporu przedstawicieli starszyzny żydowskiej, którzy — w swym zadufaniu — pozostawali zamknięci na Boga i najwyraźniej stracili wszelką nadzieję na urzeczywistnienie się obietnic. Szczycili się swym pochodzeniem: "Ojcem naszym jest Abraham” (J 8, 39) i doskonałą znajomością Tory: "A ten tłum, który nie zna Prawa, jest przeklęty” (J 7, 49), czym zasłużyli sobie na znamienną reakcję ze strony Jana Chrzciciela: "[…] z tych oto kamieni może Bóg wzbudzić potomstwo Abrahamowi” (Łk 3, 8). Znaczy to, że liczą się nie prawa czy tytuły, jakie w swym mniemaniu posiadali oni do Miłości Bożej, ale sama Miłość. Ważna jest tylko łaska. Tak naprawdę to przesłanie Jezusa było bardzo proste; było ono niejako kontynuacją tego, co wcześniej głosili prorocy. Ale Jezus miał umrzeć z powodu swego przesłania, gdyż ówcześni Żydzi otaczali Jahwe niemal fanatycznym kultem, jak fałszywego bożka, i nie byli w stanie rozpoznać Go ani w Jezusie, ani w Jego Ojcu.
Młody Kościół Jezusa będzie musiał walczyć z podobną pokusą. Ledwo chrześcijaństwo zaczęło zapuszczać korzenie w duszach, ledwo Dobra Nowina zaczęła wydawać pierwsze owoce, a już pojawiła się pokusa wypaczenia jej w różnorakich formach bałwochwalstwa. Przyjdzie z nimi walczyć Pawłowi. Będzie on niestrudzenie przestrzegał wiernych przed zbyt legalistyczną interpretacją Tory, będzie im wyjaśniał, dlaczego Prawo nie może przynieść zbawienia: może je przynieść tylko wiara w Jezusa i oddanie się Mu. Racje, jakie podaje Paweł, są wyrazem jego głębokiego przekonania, a na pewno również osobistego doświadczenia, "bo inaczej łaska nie byłaby już łaską” (Rz 11, 6; por. 4, 16). Również w przypadku katechumenów nawróconych z pogaństwa pojawia się niebezpieczeństwo, że powrócą oni do kultu religijnego, który porzucili z miłości do Jezusa. Nawrócili się, ale dawny kult wciąż tkwi w ich religijnej podświadomości jako pociągający miraż. Paweł wydaje się tym poirytowany, gdyż z pasją stara się wyjaśnić im, że w ten sposób mogą wyprzeć się prawdziwego Boga, którego dopiero uczą się poznawać: "Wprawdzie ongiś, nie znając Boga, służyliście bogom, którzy w rzeczywistości nie istnieją. Teraz jednak, gdyście Boga poznali i, co więcej, Bóg was poznał, jakże możecie powracać do tych bezsilnych i nędznych żywiołów, pod których niewolę znowu chcecie się poddać? Zachowujecie dni, święta nowiu i lata! Obawiam się o was, czy się dla was nie trudziłem na próżno” (Ga 4, 8–11). "Biegliście tak wspaniale! Kto wam przeciął drogę trwania przy prawdzie?” (Ga 5, 7).
Dzisiejsze bożki Paweł nie żartuje. Musimy postawić sobie pytanie, czy powyższe słowa nie odnoszą się do nas, czy nie są aktualne również dzisiaj. Może sądzimy, że w naszej części świata, po dwudziestu stuleciach nieprzerwanej obecności chrześcijaństwa, niebezpieczeństwo bałwochwalstwa zostało definitywnie zażegnane. Jest jednak wiele rodzajów bożków, a najniebezpieczniejsze wcale nie są te, które kształtujemy własnymi rękami, ale te, które nieświadomie nosimy w sercu. Czyż nie spotyka się wciąż jeszcze takich form pobożności, które niewiele mają wspólnego z działaniem Ducha Świętego w nas? Czyż nie istnieje coś takiego jak pewna religijność «naturalna» czy wrodzona, która wcale nie ułatwia rozpoznania w Jezusie prawdziwego Boga? My również możemy zboczyć — niekiedy w sposób niemal niezauważalny — ku praktykom lub postawom, które nie mają nic wspólnego z Dobrą Nowiną Jezusa i do których łaska właściwie nie ma dostępu. Przeciwnie: one paraliżują łaskę w naszym sercu. Ta skłonność do bałwochwalstwa — tak charakterystyczna dla Żydów Starego Testamentu — widoczna jest również w nas. Jest jak choroba, której bardzo aktywne, choć niewidoczne i mało znane zarazki, nosimy w sobie i która rozwija się nagle, kiedy najmniej się tego spodziewamy i może zagłuszyć w nas Słowo Boże.
Wszyscy nosimy w sobie zarodki religii naturalnej, legalistycznej obserwancji, rytualizmu. Większość ludzi doświadcza niewyraźnego i powszechnego odczucia istnienia Boga. Jest Bóg panteistów i romantyków. Jest również Bóg faryzeuszy — któremu Jezus tak stanowczo się przeciwstawił — który pozwalał całą ufność pokładać w samym sobie i w swoich dziełach.
Taki Bóg zagradza nam drogę, uniemożliwia dostrzeżenie prawdziwego Boga i zawierzenie Mu całego swego życia. Nawet to, co najlepsze, może zostać wypaczone; wszystko można oddać na służbę swych prywatnych bożków. Nawet łaskę można — w sposób bardzo subtelny — zdefraudować i złożyć w ofierze swemu bożkowi (przez co oczywiście zupełnie się ją traci). Również Słowo Boże można zdeformować: Paweł nie waha się napisać, że bywa ono fałszowane (por. 2 Kor 4, 2). Słowo może zostać wykorzystane jako wybieg, pretekste pozwalający uniknąć zaangażowania się w służbie Bogu. Potrafimy tak manipulować Słowem Boga, że może się ono zamienić w mur warowny, chroniący nas przed łaską.
Uświadomienie sobie towarzyszącego nam ryzyka jest zawsze korzystne. Wszak iluzje w tej dziedzinie są bardzo częste. Cnota, wielkoduszność, pragnienie doskonałości lub świętości, liturgia, techniki modlitwy, nawet to, co uważamy za naszą najintymniejszą modlitwę, nawet najświętsze zasady moralności — wszystko to może stać się sposobem na ucieczkę od Boga, sposobem na ukrycie się z dala od Jego oblicza, od Jego głosu i od tego, co On chce nam powiedzieć. Także to, co robimy dla innych i dla Jezusowego Kościoła, może okazać się ucieczką od naszego głębokiego «ja», od Boga i od Jego głosu w naszym sercu. Nawet uprawianie teologii — w stylu współczesnym lub klasycznym — może być ucieczką, swego rodzaju alibi, które wprowadza nas w irrealny świat idei i pojęć, pozbawiony prawdziwego życia. "Jesteś teologiem? — zapytał mnich z góry Athos zakonnika z Zachodu, który jako taki mu się przedstawił. I dodał: — Och! Człowiek święty jest prawdziwym kwiatem. Ale teolog w porównaniu ze świętym jest zaledwie sztucznym kwiatem. Naśladuje on barwę prawdziwego kwiatu, ale nie rozlewa jego woni; nie wyda też żadnego owocu”.
Przyznajmy uczciwie, że wszyscy stajemy wobec podobnego ryzyka. A nawet więcej: że ulegliśmy już nieraz iluzji i zapaliliśmy kilka ziaren kadzidła przed naszym bożkiem. Jednak nawet to jest łaską, a dla wielu z nas pierwszą łaską, która tak naprawdę nas dotyka: stopniowo zdajemy sobie sprawę z tego, że długie okresy naszego życia były naznaczone tą iluzją i że byliśmy wtedy odcięci od łaski, a zatem również od Boga, i składaliśmy liczne ofiary swojemu prywatnemu bożkowi.
Nie ma w tym zresztą nic tragicznego. Po pierwsze dlatego, że jest to tak częste, iż dla większości ludzi iluzja ta stanowi normalny etap ich drogi. A po wtóre dlatego, że Bóg na to pozwala. Bóg dopuszcza stan iluzji jako tymczasowy. Zresztą nie nazwalibyśmy «bożkiem» czy «idolem» czegoś, co nie miałoby żadnego związku z Bogiem, co nie byłoby jakimś Jego odbiciem czy śladem na ziemi, co mogłoby sprowadzić nas na złą drogę, alei — ewentualnie — na dobrą. Od wieków Bóg niestrudzenie stara się ukazać nam w swym stworzeniu drogę ku Niemu. Czynił to wobec pogan już w przeszłości i czyni to również wobec dzisiejszych pogan; także wobec tego poganina, który kryje się w każdym z nas pod przykrywką wiary.
Przeklinać Boga Bóg zaskakuje nas swą rozbrajającą cierpliwością. Pozwala, abyśmy trwali w stanie iluzji przez całe lata, póki nie dokona niespodziewanej interwencji w naszym życiu i nie wtargnie w nie jak huragan, by postrącać z tronu wszystkie nasze bożki i rozbić je w pył. To jedno z najszczęśliwszych wydarzeń, jakie może nas spotkać; ale równocześnie jedno z najboleśniejszych. Początki są trudne: uciążliwa i nękająca pokusa. Im mniej byliśmy świadomi ofiar, jakie składaliśmy naszemu bożkowi, tym szybciej ciśnie się nam teraz na usta najgorsze z bluźnierstw, jakie kiedykolwiek pojawiły się w naszym sercu: Bóg nie istnieje, Bóg umarł! To Bóg był iluzją. I rzeczywiście: ten Bóg, przed którym tak długo paliłem kadzidła, nie istnieje. On nigdy nie istniał, chyba że w mojej wyobraźni. Ten Bóg umarł. A gdyby nie umarł, to któregoś dnia należałoby zadać Mu śmierć, aby móc nawiązać kontakt z jedynym, prawdziwym Bogiem. To ja sam ukształtowałem i wykarmiłem mojego bożka. On jest dziełem moich rąk (por. na przykład Iz 40, 19–20), złotą sztabką, kawałkiem kamienia, zbiorem obrzędów. Niewątpliwie wszystko to wynikało z dobrych intencji, ale nie wystarcza, aby zrodziła się dyspozycja na przyjęcie łaski, koniecznej do odkrycia Boga żywego i prawdziwego.
My też możemy nieświadomie godzić nasze życie wiary — na wiele sposobów zaangażowane na rzecz królestwa Jezusa — z bałwochwalstwem; może się ono okazać jedynie dziełem naszych rąk. Życie to konfrontujemy z ideałem, który narzucamy sobie i innym i dla którego jesteśmy gotowi poświęcać swe siły, starając się realizować go coraz lepiej. Uważne przestudiowanie tekstów modlitw powszechnych dzisiejszej Liturgii (przede wszystkim tych spontanicznych) dałoby nam wiele przykładów owej subtelnej idolatrii, a może nawet kultu samego siebie… Niekiedy mamy wrażenie, że ideał jest dla nas zbyt odległy, że się nam wymyka. Dzięki Bogu! Będzie się nam wymykał i powinien się nam wymykać. Bogu prawdziwemu nie możemy się narzucać. Bóg nie jest w naszym zasięgu. Jeśli cnota się nam wymyka, a Bóg wraz z nią, to jest to dla nas dobry znak, że jest coś innego poza bożkiem, za którym ślepo podążamy. Związane z tym ból i smutek, rodzące w nas nieustanne poczucie porażki, są małą, ledwie dostrzegalną szczeliną, przez którą może przedostać się do nas łaska. Nieszczęsny człowiek, który stara się ją czymś wypełnić, aby po raz kolejny udowodnić sobie i Bogu, że wciąż ma szansę na powodzenie — oczywiście pod warunkiem, że będzie się starał jeszcze bardziej, że będzie się starał ze wszystkich sił… Aż po raz kolejny łódź zacznie nabierać wody, a następna szczelina okaże się szansą dla Boga i Jego łaski.
Moment odwrócenia się od bożka i zwrócenia się do Boga prawdziwego zawsze jest momentem głębokiego smutku; jesteśmy wtedy wystawieni na pokusę, by uznać, że Bóg rzeczywiście umarł albo że — jeśli istnieje — nie jest Bogiem, ale straszliwym tyranem. Oto jesteśmy o krok od świętokradztwa i bluźnierstwa. I to — cud nad cuda — w samym sercu Biblii! W niektórych księgach Biblii bluźnierstwo rzeczywiście jest obecne. Wszak Biblia zawiera nie tylko opis bałwochwalstwa, ale i pokusy buntu przeciw prawdziwemu Bogu: pokusy bluźnierstwa i świętokradztwa. Najbardziej frapującym tego przykładem jest Księga Hioba. Tętni ona i wybucha buntem przeciwko Bogu. Możemy wyciągnąć stąd wniosek, że taki bunt nie jest czymś zupełnie Bogu obcym. Jeśli pojawia się w naszym życiu, to w ten czy inny sposób prowadzi nas do Ducha Świętego, z którego natchnienia powstała Biblia. Być może bunt jest pierwszym, bardzo niedoskonałym sposobem — a raczej sposobem à rebours — powiedzenia czegoś, co zbliżyłoby nas nieco do prawdy o Bogu.
Hiob nie jest w stanie rozpoznać Boga, przeżywając pokusę, której został poddany. Wszak między Hiobem a Bogiem wznosi się mur — mur dobrej, ówczesnej teologii. Hiob uważał, że ponieważ jest sprawiedliwy, zostaną mu oszczędzone wszystkie trudne doświadczenia. Taki obraz Boga tworzyli sobie ówcześni ludzie: Bóg karze tylko grzeszników, podczas gdy sprawiedliwi są nagradzani pomyślnością. To bardzo zawężona wizja Boga, mająca — prawdę mówiąc — więcej wspólnego z bałwochwalstwem niż z Bogiem Izraela, który miał własnego Syna wystawić na próbę. Dlatego Hiob jest zupełnie zdezorientowany, gdy zostaje poddany próbie. Protestuje, stara się dowieść Bogu swej niewinności.
Jego żona i przyjaciele nie są w stanie mu pomóc. Oni również nie potrafią wyjść poza podręczniki ówczesnej teologii. Dokładają starań, aby dowieść Hiobowi, że Bóg jest sprawiedliwy, zgodnie z panującym wówczas, bardzo konwencjonalnym pojęciem sprawiedliwości. "Bóg cię karze — mówili do Hioba. — Zajmuje się tobą, a jeśli spodobało Mu się potraktować cię w ten sposób, to znaczy, że tego właśnie potrzebowałeś. Przyznaj po prostu, że jesteś grzesznikiem, a wszystkie twe dobra zostaną ci zwrócone”. Bóg, o którym oni mówią, jest Bogiem łatwym do przyjęcia, Bogiem nie znającym paradoksu. Jest to Bóg zawarty w pewnym systemie, Bóg na ludzką miarę; łatwo Go zjednać i uspokoić, ale łatwo też oszukać i zwieść; jest to Bóg, którego możemy mieć po swojej stronie, którego możemy pozyskać dla siebie; jest to także Bóg, dzięki któremu Hiob mógłby pokazać swym przyjaciołom-teologom właściwe im miejsce (przecież oni podobnie postępowali wobec Hioba) i przyznać sobie pierwszą nagrodę. Jest to Bóg, którego potrzebujemy, aby być godnymi podziwu w oczach innych. Na oklaski ze strony takiego Boga możemy liczyć bez przerwy — oczywiście pod warunkiem, że będziemy robić wszystko, na co nas stać, i najlepiej, jak potrafimy… Do bluźnierstw Hioba wyraźnie nawiązuje filozofia śmierci Boga, którą spotykamy także w literaturze, a nawet w teologii sprzed z górą trzydziestu lat. Na przykład Jean-Paul Sartre, podobnie jak Hiob, niestrudzenie buntował się przeciw Bogu. Ukazywał niekiedy gorzki — i nie zawsze fałszywy — obraz Boga, przedstawiany przez chrześcijan. Zawsze zresztą łatwiej jest zdemaskować bożka niż odkryć prawdziwego Boga. W swej autobiografii, noszącej tytuł Słowa, Sartre jednym kąśliwym zdaniem napiętnował religijną postawę swego dziadka: "miał w sobie nazbyt wiele aktorstwa, by nie potrzebować Najwyższego Widza”, którego nazywał Bogiem[2]. Bożek Hioba jest tego samego rodzaju. Hiob potrzebuje Boga, który by go akceptował oraz gratulowałby mu i nagradzał oklaskami czynione przez niego dobro. A jeśli Bóg nie wywiązuje się ze swoich powinności, to Hiob oskarża Go i grozi Mu publicznym procesem: "Czy chodziłem drogą fałszu, a moja noga śpieszyła do oszustwa? Niech zważy mnie bardzo dokładnie, a pozna Bóg moją niewinność. […]. Oto mój podpis: Niech odpowie Wszechmocny. Przeciwnik skargę napisał, którą poniosę na grzbiecie, niby diadem nałożę. Zdałem sprawę z mych kroków, przed Niego pójdę jak książę” (Hi 31, 5–6; 35–37).
Odpowiedź, jaką Bóg kieruje do Hioba, jest pełna ostrej, gryzącej ironii: "Przepasz biodra jak mocarz! Będę cię pytał — pouczysz Mnie. Naprawdę chcesz złamać me prawo? Zło mi wykażesz, abyś miał słuszność? Czy ramię masz mocne jak Bóg? A głos twój brzmi tak jak Jego? Przywdziej potęgę i wzniosłość, przestrój się pięknem i chwałą! […]. Nawet cię za to pochwalę, że twa prawica dała ci zwycięstwo” (Hi 40, 7–10. 14).
Te słowa Boga są oczywiście prawdziwe, gdyż tak naprawdę to Hiob chciałby być swym własnym zbawcą. Czy Hiob potrzebuje jeszcze Boga, skoro może go zbawić jego własna prawica? Nieświadomie Hiob zapragnął być odkupicielem samego siebie, a zatem chciał być sam sobie Bogiem i posiadać jedynie małego, prywatnego bożka, pozostającego na jego usługach. Bóg powinien się cieszyć, że w ogóle liczy się w życiu Hioba. Żywy i prawdziwy Bóg ma do czynienia z tą postawą Hioba (której sobie nie uświadamiał) i z jego bożkiem, którego tylko On może zniszczyć. Dlatego działa z tak wielką mocą. Hiob mówi, że interwencja Boga burzy jego spokój, że Bóg go osaczył. Kieruje ku niebu swą skargę: "Byłem spokojny, a On mną potrząsnął, chwycił za grzbiet i roztrzaskał, obrał mnie sobie za cel. Łucznikami mnie zewsząd otoczył, nerki mi przeszył, a nie ma litości, żółć moją wylał na ziemię. Wyłom czynił po wyłomie, jak wojownik natarł na mnie. […]. Wiedzcie, że Bóg mnie pognębił i w swoje sieci dokoła mnie ujął. Gdy krzyknę: Gwałt — nie ma echa, wezwę ratunku — nie ma rozstrzygnięcia. Drogę mi zamknął — nie przejdę, na ścieżkach ciemności roztoczył. […]. Odchodzę. Nadzieję mi podciął jak drzewo. Zapłonął na mnie gniewem, za wroga mnie swego poczytał. Hufce Jego razem przychodzą wszystkie, przetarły swą drogę do mnie i obległy mój namiot” (Hi 16, 12–14; 19, 6–8. 10–12).
Szanse Boga Jak reaguje Hiob, jak my reagujemy na takie wyzwanie ze strony Boga? Tak trudno nam porzucić naszego bożka i nawrócić się do prawdziwego Boga, że możliwe są tylko dwa rozwiązania: albo zanegować Boga, albo zanegować samych siebie; albo bluźnierstwo, albo samobójstwo. Albo: "Bóg umarł”, albo: "Obym się nigdy nie narodził”. Wielka jest nasza rozterka, gdy nasz bożek zostaje zniszczony; wielka jest też nasza bezsilność wobec prawdziwego Boga, tak że łatwiejsze wydaje się nam zakwestionowanie Go lub zakwestionowanie samych siebie ("Jeżeli Bóg istnieje, to lepiej, żebym ja nie istniał!”) niż podjęcie ryzyka rzeczywistego spotkania się z Nim. "Wreszcie Hiob otworzył usta i przeklinał swój dzień. Hiob zabrał głos i tak mówił: ‘Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, gdy powiedziano: Poczęty został mężczyzna. Niech dzień ten zamieni się w ciemność, niech nie dba o niego Bóg w górze’” (Hi 3, 1–4). Hiob zmierza ku śmierci i nie ukrywa tego; poszukuje jej, jak inni poszukują źródła wody żywej. Pragnie, aby Bóg go unicestwił: "Oby Bóg zechciał mnie zmiażdżyć, wyciągnąć rękę i przeciąć pasmo mych dni. Przez to już doznałbym ulgi i rozradował się w bezlitosnej udręce […]” (Hi 6, 9–10). To wymieszanie się cierpienia i zadowolenia u Hioba łatwo można zrozumieć. Gdyby Bóg czyhał na życie Hioba, stałby się winny i dowiódłby, że nie ma racji. Zaś Hiob, przez swą niewinną śmierć (cała odpowiedzialność za nią spadłaby na Boga) zemściłby się na Bogu, okazując się największym i najlepszym.
Mówiliśmy przed chwilą o literaturze współczesnej. Bluźnierstwa Hioba raz jeszcze przywodzą na myśl Jeana-Paula Sartre’a, mimo że nie był on wierzący (w przeciwieństwie do Hioba). Sartre był niewierzący i szukał uzasadnienia dla swej postawy. Ale wszystkie jego wysiłki prowadzą go — choć sam nie zdaje sobie z tego sprawy — do tego samego dylematu, w którym zamknął się Hiob. Bóg, którego odrzuca Sartre również jest bożkiem, który powinien chwalić tego, kto czyni dobro i karać za popełnione zło. Gdyby Sartre potrafił dowieść, że bycie dobrym lub złym nie ma żadnego znaczenia — ponieważ, jak twierdzi, dobro i zło są pojęciami wewnętrznie sprzecznymi — tym samym udowodniłby, że ów bóg nie istnieje.
Sartre stara się udowodnić to w sztuce Diabeł i Pan Bóg[3]. Przedstawia w niej średniowiecznego rycerza imieniem Goetz. Goetz jest niewierzący i aby przed samym sobą uzasadnić swą postawę, postanawia czynić tylko zło. Jednak — ku jego wielkiemu zaskoczeniu — nie udaje mu się to. Albowiem im więcej zła stara się czynić, tym więcej powstaje dobra. Decyduje się zatem pójść jeszcze dalej w swym buncie przeciw Bogu: będzie czynił tylko dobro i zostanie świętym. Ale i tym razem skutek jest przeciwny w stosunku do zamierzonego; dobro, jakie usiłował czynić, ma złe skutki. Goetz doszedł więc do wniosku, iż dowiódł, że nie ma ani dobra, ani zła, a zatem nie ma Boga. Wykrzyczał to przed księdzem: "Niebo nie zna nawet mojego imienia. W każdej chwili zadawałem sobie pytanie, czym mógłbym być w oczach Boga. Teraz znam odpowiedź: Niczym. Bóg mnie nie widzi, nie słyszy, Bóg mnie nie zna. Widzisz tę pustkę ponad naszymi głowami? To jest Bóg. Widzisz ten otwór w ziemi? I to jest Bóg. Milczenie: to Bóg; nieobecność: to Bóg. Bóg to samotność ludzi. Jestem tylko ja. Sam zdecydowałem o złu. Sam wymyśliłem dobro. To ja oszukiwałem, ja czyniłem cuda. A dzisiaj ja sam siebie oskarżam, ja sam mogę siebie rozgrzeszyć; ja — człowiek. Jeśli Bóg istnieje, człowiek jest nicością. Jeśli człowiek istnieje…”. W tym miejscu Sartre się zatrzymał. Zdanie: "Bóg jest nicością” nie wyszło spod jego pióra. Nie bez powodu. Kto przeczyta te słowa, tak jak czyta w Biblii bluźnierstwa Hioba, być może dostrzeże w nich najbardziej dojmujące wyznanie wiary w Boga, jakie stworzyła literatura XX wieku. Poza tą jakże negatywną teologią, kryje się oczywiste doświadczenie Boga.
Sartre — jak wyznaje w swej autobiografii — tylko raz spotkał Boga, ale uznał, że to krótkie spotkanie wystarczyło, aby wyrzec się Go na zawsze. Wydarzenie to miało miejsce, gdy Sartre był jeszcze dzieckiem. Bawił się zapałkami w łazience rodziców. Niestety od płomienia zajął się dywanik i przez moment małemu Sartre’owi wydawało się, że całe pomieszczenie się spali. W lęku, jaki go wówczas ogarnął, miał intuicję, że Bóg na niego patrzy: "Nagle Bóg mnie zobaczył. Poczułem Jego spojrzenie wewnątrz mojej głowy i moich rąk. Kręciłem się, straszliwie widoczny, niczym żywy cel”. Sartre sądzi, że w tamtej chwili powiedział Bogu: "Nie”: "I Bóg już nigdy więcej na mnie nie spojrzał”.
W takiej chwili nawet spojrzenie Boga staje się nie do zniesienia, tak jak — na długo przed Sartrem — było ono nieznośne dla Hioba, który robił Bogu wyrzuty: "A kim jest człowiek, abyś go cenił i zwracał ku niemu swe serce? Czemu go badasz co ranka, na co doświadczasz co chwilę? Czy wzrok swój kiedyś odwrócisz? Pozwól mi choćby ślinę przełknąć. Zgrzeszyłem. Cóż mógłbym uczynić Tobie, Stróżu człowieka? Dlaczego na cel mnie wziąłeś? Mam być dla ciebie ciężarem? Czemu mojego grzechu nie zgładzisz, nie zmażesz mej nieprawości? Bo teraz położę się w prochu, nie będzie mnie, choćbyś mnie szukał” (Hi 7, 17–21). Jak Sartre uważał się za żywy cel Boga, tak Hiob oskarża Boga, że wziął go na cel. Bóg jest w oczach Hioba okrutnym, nieludzkim stróżem. To ostatnie sformułowanie jest być może największym bluźnierstwem, jakie Hiob mógł wymyślić. Hiob wykorzystuje w nim bowiem słowa samego Boga, by skierować je przeciw Niemu. Wszak w Biblii Bóg jest często nazywany «Nōšer Israël», Stróżem Izraela, Tym, który na swój lud kieruje uważne i ojcowskie spojrzenie. Póki co, Hiob nie może znieść tego spojrzenia, pełnego miłości. Spojrzenie to śmiertelnie go rani, choć sam nie potrafi wyjaśnić, dlaczego.
Bóg znany ze słyszenia Spojrzenie to mogłoby też podźwignąć, a ostatecznie uzdrowić Hioba. Po niekończących się bluźnierstwach hioba, w ostatniej części Księgi zostaje on wyzwolony. W zagubieniu i rozpaczy czegoś się jednak nauczył. Odgadł oblicze prawdziwego Boga: "Hiob na to odpowiedział Panu i rzekł: ‘Wiem, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić. Kto przysłoni plan nierozumnie? O rzeczach wzniosłych mówiłem. To zbyt cudowne. Ja nie rozumiem. Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić! Chcę spytać. Racz odpowiedzieć! Dotąd Cię znałem ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko […]’” (Hi 42, 1–6). Księga Hioba nie mówi nic więcej o tym, w jaki sposób Hiob doszedł do takiego zrozumienia, ale tych kilka słów wystarczy, aby to odgadnąć. Hiob nie znał prawdziwego Boga. W rzeczywistości służył tylko dziełu swych rąk, swemu prywatnemu bożkowi, którego sam uczynił na miarę swych oczekiwań i zgodnie ze swymi gustami. Znał wyłącznie Boga surowego lub pobłażliwego. I oto nagle, w chwili próby, kiedy jego bożek nie może być dlań żadną pomocą, Hiob spotyka prawdziwego Boga, który jest trawiącym ogniem. Sytuacja ta trwa tygodnie, miesiące, wymaga niekończących się rozmów z przyjaciółmi, aż Hiob stanie się zdolny rozpoznać Boga i znieść Jego pełne miłości spojrzenie. Przecież spojrzenie Boga jest odmienne od tego, czego oczekiwał Hiob. Bóg ani nie przyklaskuje, ani nie potępia. Pozostawia Hiobowi całą jego wolność. Spojrzenie Boga jest spojrzeniem miłości, nieskończonej miłości. Bóg jest zawsze blisko Hioba — tak w dobrej, jak i w złej doli, w chorobie i w śmierci. Boga nie można przykładać do ludzkiej miary. Nie odpowiada On w pełni ani oczekiwaniom Hioba, ani jego lękom. Bóg słucha Hioba i przyjmuje go takim, jaki jest. Nie wsłuchuje się wyłącznie w jego dobre intencje i zamysły. Słucha również jego bluźnierstw, jego świętokradczych krzyków, jego rozpaczy. Słucha uważnie i z miłością. Bóg weźmie górę nad rozpaczą Hioba, i to znacznie łatwiej niż nad jego wcześniejszą pewnością siebie. Teraz oczy Hioba mogą się otworzyć. Tylko rozpacz mogła pouczyć Hioba, jaki jest Bóg.
My także znamy Boga tylko ze słyszenia, niekiedy przez całe lata. W godzinie próby reagujemy podobnie jak Hiob. Prawdziwy Bóg przychodzi, aby coś w nas skruszyć, a my usiłujemy się bronić. Bóg chce zniszczyć naszych bożków. Tyle w nas niewzruszonej pewności siebie, do której przywiązujemy się z całych sił, a z którą Bóg jak gdyby nie mógł sobie poradzić. Celem Boga jest odebranie nam owej pewności siebie. A to tak bardzo nas boli, tak mocno jesteśmy rozczarowani Bogiem, że przeklinamy Go i bluźnimy, a niekiedy nawet wątpimy o Jego istnieniu. Chcemy zemścić się na Bogu. To nic, gdyż nawet najbardziej gorzkie bluźnierstwa są krzykiem wiary. W każdym bluźnierstwie kryje się prawdziwe oblicze Boga, choć przedstawione niejako na opak. To sam Bóg bierze nas za rękę, aby pozbawić nas tego, co jest nam najlepiej znane i do czego jesteśmy przywiązani duszą i ciałem: naszego małego, prywatnego bożka, którego nosimy z sobą od lat i któremu oddajemy cześć niczym prawdziwemu Bogu.
Oto stanęliśmy pod ścianą: tak jak Sartre, jak Hiob staliśmy się żywym celem, który Bóg pragnie zburzyć, aby zbudować coś nowego. Wszak On jest Tym, który zrani i który uleczy (por. Hi 5, 18). Trzeba nam się z tym pogodzić, ze spokojną ufnością i z pokornym zawierzeniem. Przyjdzie nam czekać — z utajoną, ale głęboką radością: Bóg pomału otworzy nasze oczy. Jego spojrzenie oswobadza nasze spojrzenie. Aż do tej chwili znaliśmy Go tylko ze słyszenia. Już niedługo, bardzo niedługo ujrzymy go na własne oczy.
-------------------------------------------------------------------------------- [1] Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia, wydanie 5 [przyp. tłum.].
[2] Por. wydanie polskie: Jean-Paul Sartre, Słowa, przełożył Julian Rogoziński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1965, s. 79. [przyp. tłum.] [3] Por. wydanie polskie: Jean-Paul Sartre, Diabeł i Pan Bóg, przełożył Jan Kott, "Dialog” 1959, nr 9 [przyp. tłum.]

Książka "Żyć łaską. Rozważania o życiu duchowym" - Andre Louf OCSO - oprawa miękka - Wydawnictwo eSPe.

Spis treści:

1 Trwać w stanie nawrócenia
Między gniewem a łaską
Nieustające nawracanie się
Nawet zatwardziały grzesznik

2 Nasze bożki i Bóg
Dzisiejsze bożki
Przeklinać Boga
Szanse Boga
Bóg znany ze słyszenia

3 Moc wiary
Jak mówić o wierze?
Zdziwienie Jezusa
Przyzwolenie i zawierzenie
Wiara, która czyni cuda

4 Wzrastać pośród pokus
Słabe ciało
Moc Boga w naszej słabości
Pogodzić się z własną słabością

5 Między słabością a łaską
Cnota ewangeliczna?
Faryzeusz czy celnik?
Dobra Nowina

6 Żal z miłości albo skruszone serce
Poczucie winy i żal za grzechy
Mnich i celnik
A asceza?
Asceza słabości
Człowiek odnowiony

7 Towarzyszenie duchowe
Odnaleźć życie
Okazywać swe pragnienia
Cenzura wewnętrzna
Bóg — lustro
Prawdziwy Bóg dla wolnego człowieka
Najważniejsze momenty towarzyszenia duchowego

8 O niektórych owocach Ducha Świętego
Radość
Skupienie i milczenie
Wzrastać ku wnętrzu
Pokorna miłość

9 Modlić się: oddychać łaską
O modlitwie
Modlić się w bezsilności
Krzyk modlitwy
Wewnętrzne zjednoczenie
Wolność w Duchu

Epilog