pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Spotkania z ... Święty Mikołaj

Autor książki:

Piotr Słabek

Dane szczegółowe:
Wydawca: Wydawnictwo M
Oprawa: miękka
Ilość stron: 141 s.
Wymiar: 130x190 mm
EAN: 9788372215901
ISBN: 83-7221-590-1
Data:2001-01-09
Cena wydawcy: 13.90 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Zapraszamy na kolejne Spotkania z ... Tym razem proponujemy barwną i pogodną opowieść o człowieku, który odkrył, że wśród tysięcy podarunków najcenniejszy jest dar z samego siebie. Nie zasiadał w saniach zaprzęgniętych w latające renifery. Nie wpadał do domów przez komin, wzniecając wokół magiczny pył. Nie pracowały dla niego krasnoludki .... Był człowiekiem z krwi i kości, oddanym Bogu i zakochanym w ludziach. Sam wiele doświadczył i wiedział, że największe radości życia to te najprostsze - często niepozorne, że trudno je dostrzec. Oto fascynująca, pełna humoru, momentami wręcz wzruszająca historia św. Mikołaja - lekarza, biskupa, człowieka, który poskramiał żywioły i zmieniał wyroki cesarzy, który był równie dobrym swatem, jak kaznodzieją ... Po lekturze tej książeczki jedno jest pewne - w Świętego Mikołaja nie trzeba wierzyć, ale z pewnością trzeba go poznać. Do książki dołączony jest prezent - płyta CD "Wyścig świętych Mikołajów". FRAGMENT Rozdział I "Spośród świętych najbardziej podoba mi się Mikołaj." * * * Był grudniowy, zimny wieczór. Płatki śniegu oświetlone blaskiem latarni spadały na ośnieżony ogród wokół plebani. Ksiądz Andrzej zamknął okno w salce katechetycznej. - Już wywietrzyło się - powiedział. - Czy są już wszyscy - zapytał. - Nie. Brakuje Eli i Łukasza, proszę księdza - odpowiedział Staś. - Powinniśmy na nich poczekać, mają przecież grać Maryję i Józefa w Jasełkach, które już za miesiąc wystawimy - powiedział ksiądz. - Ksiądz ma rację - przytaknął Jasiu. - Pada bardzo mocno, a oni mieszkają najdalej. W taką pogodę autobusy mogą mieć opóźnienia. Jak długo będziemy na nich czekać - zapytała Jadzia. - Zaczekamy pół godziny, później zaczniemy bez nich, nadrobią na kolejnych próbach - oznajmił ksiądz. - Co będziemy robić przez ten czas - pytał zniecierpliwiony Marek. - Mam pewien pomysł. Opowiem wam o życiu świętych. Wybierzcie, o kim chcecie słuchać. Zaraz rozległy się chaotyczne wykrzykiwania: - Ja chcę o św. Jerzym, bo był rycerzem i zabijał smoki! - Nie, mnie to nie interesuje! Ja bardzo lubię muzykę i chcę o mojej patronce, św. Cecyli. - Spokojnie! Spokojnie! Nie wszyscy naraz! - przerwał ksiądz. - Jesteście już w pierwszej klasie, chodzicie do szkoły, nie do przedszkola, i najwyższy czas, byście się nauczyli wspólnie wybierać. Proszę pojedynczo składać propozycje z uzasadnieniem, później będziemy głosować. - Ja chcę św. Cecylię, bo ładnie śpiewała. Jest patronką muzyki i moją też - powiedziała niewielka dziewczynka. - Dobrze! Zapisane! Teraz następni - mówił ksiądz Andrzej. - Ja chcę św. Jerzego, bo był niepokonanym rycerzem - nieśmiało powiedział Jacuś. - A ja chcę o św. Krzysztofie, bo jest patronem kierowców, a ja lubię samochody - szybko powiedział Marek. - Mnie najbardziej podoba się św. Mikołaj, bo przynosi wspaniałe prezenty! Cały rok czekam aż do mnie przyjdzie i nigdy się jeszcze nie zawiodłem. Po za tym dziś jest 4 grudnia i już za dwa dni do nas wszystkich przyjdzie. Chciałbym się o nim dowiedzieć jak najwięcej. - długo przemawiał Mateusz. - Dobrze! Myślę, że wystarczy. Teraz będę liczył głosy... Zdecydowanie wygrał św. Mikołaj - oznajmił po chwili ksiądz. - Usiądźcie wygodnie i starajcie się wyobrazić sobie to, o czym będę mówił. - Święty Mikołaj to jeden z najbliższych nam świętych - podjął ksiądz. - Muszę wam się przyznać, że kiedy byłem w waszym wieku, podobnie jak Mateusz bardzo czekałem na niego. Kiedy tylko spadł pierwszy śnieg, zawsze przypominałem sobie o nim i o świętach Bożego Narodzenia. Gdy zbliżał się 6 grudnia, wpatrywałem się w niebo, z którego, tak jak dziś, leciał biały śnieg. Chciałem zobaczyć, jak powozi zaprzęgiem reniferów i jak wielkie ma sanie pełne podarunków. Każdego ranka po jego święcie cieszyłem się prezentami, które mi ofiarował. Gdy byłem już starszy, chodziłem do seminarium duchownego. Wciąż bardzo chciałem dowiedzieć się, kim jest prawdziwy święty Mikołaj. Przeczytałem prawie wszystkie książki z biblioteki, gdziekolwiek tylko znajdowały się wzmianki o nim. Niestety, na jego temat niewiele było pewnych i sprawdzonych informacji. Urodził się prawdopodobnie w Patarze w 270 roku. Zmarł 6 grudnia - prawdopodobnie między 345 a 352 r. Moja opowieść będzie łączyła to, co wydarzyło się w jego życiu z tym, co mogło się wydarzyć. Lecz zanim rozpoczniemy, zaproście swoich rodziców, którzy z wami przyszli i czekają na korytarzu. Będę również dla nich opowiadał, gdybym mówił o czymś, co jest dla was niezrozumiałe, zapytajcie ich w domu, to wam wytłumaczą. Gdy rodzice zajęli już miejsca w sali, ksiądz rozpoczął. Rozdział IV "Uwielbiam roznosić podarunki" - dzieciństwo Mikołaja. Mały Mikołaj najbardziej uwielbiał towarzyszyć rodzicom podczas uroczystości, gdy to po łamaniu chleba rodzice podczas tzw. agapy przygotowywali dar do rozdziału między najuboższych we wspólnocie. Wcześniej pomagał mamie w ich pakowaniu, były w nich naczynia z oliwą i winem, pojemniki z mąką, czasem ubrania. Mama wraz Mikołajem zanosiła je do domu Kościoła znajdującego się o sto metrów od ich mieszkania. Dary od niej, jak i od innych, bardziej zamożnych chrześcijan, przyjmował diakon Tercjusz, którego zadaniem było wspieranie ubogich w gminie. Znając sytuację każdego z wiernych, bez zbędnego rozgłosu roznosił on po domach dary dla potrzebujących. Mikołaj bardzo chciał wiedzieć, co się dalej dzieje z darami. Gdy mama mu powiedziała o misji diakona Tercjusza, tak długo nalegał, aż mama zgodziła się, żeby pomagał mu w tej służbie. Miał wówczas 8 lat. Dwa lata później, w czasie jednego z obiadów rodzinnych, rozpoczął rozmowę z rodzicami. - Kiedy, ojcze, rozpoczną się w tym roku zbiory - Myślę, że za miesiąc nasze drzewa oliwne będą gotowe i wtedy rozpoczniemy - odpowiedział Rufus. - Już od miesiąca zgłaszają się do mnie robotnicy, niestety ze względu na słabszy urodzaj w tym roku mogę zatrudnić najwyżej pięćdziesięciu. - Ilu się już zgłosiło - Umówiłem się czterdziestoma i myślę, że do zbiorów zgłosi się jeszcze ze trzydziestu. - Mam pomysł, jak pomóc tym, co nie znajdą pracy. Zrób, ojcze, listę tych, których już nie będziesz wstanie przyjąć. A ja wraz z Tercjuszem dowiem się, którzy z nich najbardziej potrzebują pomocy i po kryjomu podrzucimy im paczki bez względu na to, czy są poganami czy chrześcijanami. - Masz rację, synu, jestem zdumiony twą wrażliwością, miłosierdziem i mądrością. Oczywiście, zgadzam się na twój pomysł. Dorastający Mikołaj nie przepuszczał żadnej okazji, by pomóc potrzebującym. Czynił to przez modlitwę, dobre słowo a najbardziej przez potrzebne prezenty. Szybko umiał ocenić, kto najbardziej potrzebuje pomocy. Zaś to, co potrzebne, potrafił dostarczyć niezauważony przez nikogo. Tych niespodziewanych prezentów było tak wiele, że początkowo niektórzy spośród bardziej zabobonnych pogan wymyślili, że dzieje się to za sprawą dobrych duchów opiekuńczych miasta. Dopiero po jakimś czasie zagadka została rozwiązana i to za sprawą strażników miejskich, którzy kilkakrotnie zauważyli młodego Mikołaja niosącego nocą tajemnicze pakunki. Mikołaj miał już wtedy piętnaście lat. Rozdział V Być kapłanem w Mirze - Boże wezwanie. Rok później miasto nawiedziła zaraza. Wiele ludzi zachorowało i zmarło, w tym również rodzice Mikołaja. Był to dla niego wielki cios, lecz podtrzymywany przez braci chrześcijan nie upadał na duchu, jeszcze goręcej pragnął tak żyć, by spotkać się z rodzicami w niebie. W wieku osiemnastu lat zakończył solidną edukację, o którą zatroszczyli się jeszcze jego rodzice. Nadchodził czas wyboru drogi życiowej. Mikołaj chciał jak najwięcej pomagać ludziom. Był jednak niezdecydowany, czy iść w kierunku małżeństwa - jego rodzice byli świadectwem, jak wspólnie pomagać ludziom, czy myśleć o służbie Bożej i przygotować się do życia kapłańskiego. Postanowił porozmawiać o tym z zaprzyjaźnionym od lat diakonem Tercjuszem. Po zakończonej agapie Mikołaj zaprosił Tercjusza do siebie. - Co Cię gnębi, mój przyjacielu - spytał diakon. - Skończyłem już osiemnaście lat, muszę zadecydować, co dalej robić. - Ty znasz mnie od najmłodszych lat, jesteś moim przyjacielem. Poradź mi, proszę, co mam robić. - Wiem jedno, Pan Bóg obdarzył Cię wielkimi darami. Jesteś niezwykle wrażliwy na potrzeby innych, mało tego, umiesz tym potrzebom rozsądnie zaradzić. Masz tyle wewnętrznej energii i życzliwości, że potrafisz pokonać wiele przeszkód na swej drodze, by zrealizować cel, do którego Bóg Cię wzywa. Jeśli chcesz się całkowicie oddać Bogu i służbie ubogim, zostań kapłanem. Moim zdaniem w ten sposób będzie Ci łatwiej osiągnąć zamierzony cel. - Czuję, że masz rację. Sam myślałem podobnie. Ty, przyjacielu, teraz tylko to potwierdziłeś. - Lecz praktycznie, jak to zrobić Po rodzicach odziedziczyłem spory majątek, co nim zrobić - pytał Mikołaj. - Moja rada brzmi tak: sprzedaj pewną część majątku i rozdaj go najbardziej potrzebującym. Pozostałą część oddaj uczciwemu zarządcy, wtedy zapewnisz sobie stałe źródło wpływów, dzięki któremu będzie mógł pomagać ubogim. Znam w Mirze prezbitera Artakcjusza, on pomoże ci się spotkać z biskupem Miry, Sykstusem. Ci dwaj zatroszczą się o twoje przygotowanie do kapłaństwa. - Dziękuję Ci, mój przyjacielu, rozjaśniłeś mi wiele kwestii, twoje rady wskazały mi drogę - podziękował Mikołaj. Mikołaj korzystając z pomocy przyjaciół rodziców i Tercjusza w ciągu miesiąca sprzedał część majątku rozdzielił pomiędzy ubogich i znalazł odpowiedniego zarządcę. Umówił się też ze znajomym kupcem, Hilarianem, który właśnie wybierał się ze swoimi towarami na targ w Mirze. W przeddzień wyprawy spotkał się z Tercjuszem, który wręczył mu list polecający do kapłana Artakcjusza. Podróż trwała cztery dni. Droga wiodła wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Na targu Mikołaj zaczął rozpytywać się o Artakcjusza. Wskazano mu ubogi dom przy ulicy Prostej, oddalony o 10 min. drogi od targu. Mieszkał w nim garncarz Artakcjusz, który w miejscowej wspólnocie pełnił rolę prezbitera. Był to postawny mężczyzna wyglądający na 50 lat, ze wzbudzającą zaufanie twarzą i siwymi włosami. - Witaj, drogi chłopcze, niech Pan błogosławi twemu przybyciu. - I ja w Pańskie imię pozdrawiam cię, szlachetny Artakcjuszu. Przyjmij też pozdrowienia od wszystkich braci i sióstr w Chrystusie z Patary, szczególnie zaś od twego przyjaciela, Tercjusza. Mam od niego dla ciebie list i kilka zwojów papirusu. - Dziękuję ci, Mikołaju. Tercjusz wiele pisał mi o tobie we wcześniejszych listach. Na razie na kilka dni zamieszkasz u mnie, a później, po rozmowie z Sykstusem i starszymi Kościoła, zadecydujemy, co dalej. Będziesz miał u mnie nie tak wygodnie, jak u siebie w Patarze, ale myślę, że dasz sobie radę - Artakcjusz od kilku lat mieszkał samotnie. Jego żona, Sylwia, zmarła piętnaście lat temu, a jedyny syn, Polikarp, kilka lat temu wyjechał do Antiochii. Nazajutrz rano wybrali się do Sykstusa. Był on lekarzem, a dziesięć lat temu, po śmierci wcześniejszego biskupa, Dionizego, wspólnota wybrała go na ten urząd. Sykstus dobiegał siedemdziesięciu lat i był człowiekiem poważnie schorowanym. - Niech imię Pana będzie pochwalone! - zwrócili się do Sykstusa Artakcjusz i Mikołaj. - I ja was witam, drodzy bracia w Chrystusie - odpowiedział Sykstus. - Oto Mikołaj, podpora kościoła w Patarze, młodzieniec polecony przez mego przyjaciela Tercjusza, diakona w Patarze. - Miło mi poznać ciebie, młodzieńcze - powiedział Sykstus. - Co sprowadza cię do nas - spytał. - Chciałbym bez reszty służyć Chrystusowi, chciałbym pomagać potrzebującym i służyć całej wspólnocie jako prezbiter. - Co na to twoi rodzice - Byli oni dobrymi chrześcijanami i odczuwam, że moja decyzja ich cieszy. Umarli oni podczas zarazy dwa i pół lata temu. Moją decyzję uzgodniłem z krewnymi, którzy też są chrześcijanami - odpowiedział Mikołaj. - Widzę, że twoje postanowienie jest przemyślane i dojrzałe. Zanim jednak dam ci ostateczną decyzję, muszę się porozumieć ze starszymi Kościoła. Przyjdzie do mnie za dwa dni. - Dziękujemy Ci, szlachetny Sykstusie, za rozmowę i będzie tak, jak chcesz - przyjdziemy do ciebie za dwa dni. Sykstusowi od razu spodobała się niezwykła dojrzałość Mikołaja. Fakt, że był sierotą, skłaniał go do zajęcia się jego przygotowaniem do kapłaństwa, chciał być dla niego jak troskliwy ojciec. Na spotkaniu ze starszymi Kościoła bez trudu udało mu się przekonać wszystkich do przyjęcia nowego kandydata na prezbitera. Gmina chrześcijańska w Mirze wzrastała. Przybywało coraz więcej ludzi brakowało diakonów i prezbiterów do służby w wspólnocie. Rada starszych musiała wyrazić swoją zgodę, gdyż każdy kandydat zazwyczaj był wspierany ze zbiórek gminy. Większość kapłanów diakonów, a nawet biskupów, pracowała w swoich zawodach, lecz w miarę zwiększania się ich pracy duszpasterskiej byli wspomagani przez gminę. Sykstus mowiąc o Mikołaju wspomniał, że może w miarę swego czasu przyuczyć go do zawodu lekarza, a przez to zmniejszyć obciążenia gminy. Mikołaj przez dwa dni pomagał w pracy Artakcjuszowi a w wolnych chwilach zwiedzał miasto. Kolejne spotkanie z Sykstusem było jeszcze serdeczniejsze od poprzedniego. Sykstus już czekał na przyjście prezbitera z Mikołajem, ich widok wyraźnie go ucieszył. - Miło was zobaczyć zdrowych, witajcie w Panu Naszym! - Bądź pozdrowiony, szlachetny Sykstusie! Niech Pan będzie z tobą - odpowiedzieli. - Mam dobre wieści dla ciebie, Mikołaju. Twoje szlachetne pragnienia, jeśli zechcesz, Bóg może spełnić w naszym Kościele. - Chciałbym, byś za pół roku przyjął święcenia i był naszym diakonem. Twoje przygotowanie duchowe a w szczególności znajomość nauki naszego Pana, Jezusa Chrystusa, powierzam prezbiterowi Sylwanowi. Jest on najbardziej biegły w znajomości pism świętych. To wychowanek znanej szkoły katechetycznej w Antiochii. Będzie cię on wprowadzał w tajniki rozumienia pism świętych i nauki Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. Staraj się z nim spotykać nie rzadziej niż dwa razy w tygodniu po kilka godzin. Ja sam przyuczę cię do roli lekarza, byś w przyszłości mógł własny chleb jeść, pozostały czas niech będzie pomocą dla najuboższych. Sylwan był młodym prezbiterem. Wyświęcono go trzy lata temu, przed nawróceniem był nauczycielem w jednej ze szkół w Antiochii - uczył sztuki wypowiadania się, czyli retoryki. Wśród jego uczniów, oprócz bogatych młodzieńców, synów właścicieli ziemskich, było sporo adwokatów i członków władz miejskich. Jego nawrócenie zaskoczyło wielu, w opinii ludu chrześcijaństwo było sektą praczek, niewolników, tragarzy, ludzi niewykształconych z nizin społecznych. Podczas pierwszego spotkania Sylwan spytał Mikołaja: - Kim według ciebie, młodzieńcze, powinni być chrześcijanie w świecie - Myślę, że powinni żyć nakazami Boskiego Mistrza, pomagać ubogim bez większego rozgłosu, troszczyć się zarówno o członków Kościoła, jak i o potrzebujących pogan. - Dobrze odpowiedziałeś. Ja osobiście bym coś jeszcze dodał i nieco zmienił formę odpowiedzi. Lecz nie niepokój się, to przecież nasza pierwsza lekcja. Posłuchaj, jak o tym mówi jeden z moich chrześcijańskich nauczycieli retoryki do swojego znajomego, Diogneta - znacznego urzędnika, jeszcze poganina, lecz już zainteresowanego chrześcijaństwem: "Widzę, dostojny Diognecie, że bardzo gorliwie starasz się poznać religię chrześcijan, jasno i precyzyjnie formułując dotyczące ich pytania... Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem. Nie mają bowiem własnych miast, nie posługują się jakimś niezwykłym dialektem, ich sposób życia nie odznacza się niczym szczególnym... Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą. Żenią się jak wszyscy i mają dzieci, lecz nie porzucają nowo narodzonych. Wszyscy dzielą jeden stół, lecz nie jedno łoże. Są w ciele, lecz żyją nie według ciała. Przebywają na ziemi, lecz są obywatelami nieba. Słuchają ustalonych praw, a własnym życiem zwyciężają prawa. Kochają wszystkich ludzi, a wszyscy ich prześladują. Są zapoznani i potępiani, a skazani na śmierć zyskują życie. Są ubodzy, a wzbogacają wielu. Wszystkiego im nie dostaje, a opływają we wszystko. Pogardzają nimi, a oni w pogardzie tej znajdują chwałę. Spotwarzają ich, a są usprawiedliwieni. Ubliżają im, a oni błogosławią. Obrażają ich, a oni okazują wszystkim szacunek. Czynią dobrze, a karani są jak zbrodniarze. Karani, radują się jak ci, co budzą się do życia... Jednym słowem: czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrześcijanie. - To zachwycające, nigdy nie słyszałem czegoś tak prawdziwego, ujmującego istotę bycia chrześcijaninem, a jednocześnie tak pięknego i przekonującego - w zachwycie zawołał Mikołaj. - Bardzo raduje mnie twoja reakcja, widzę, że jesteś wrażliwy tak na piękno, jak i na prawdę. Ta piękna forma, którą dostrzegłeś w napisanym liście, to kwestia pewnej wprawy, biegłości w używaniu języka. Jestem przekonany, że i ty po pewnym czasie nauczysz się tak pięknie wyrażać, a co ważniejsze, skutecznie przekonywać o nauce Boskiego Mistrza wszystkich wątpiących i zagubionych. Mikołaj był zdolnym i gorliwym uczniem, chwalony zarówno przez Sylwana, jak i Sykstusa, nabierał coraz większej wprawy zarówno w czynnościach lekarskich, jak i wiedzy teologicznej. Wiele czasu poświęcał na odwiedziny najuboższych we wspólnocie. Po pół roku przyjął święcenia diakonatu, a po dwóch latach święcenia kapłańskie. Podobnie jak w Patarze, często niepostrzeżenie podrzucał podarki najuboższym. Duża część ludności żyła z morza, byli to rybacy i robotnicy portowi pracujący przy przeładunku statków. Żegluga statków oraz połowy rybackie ze względu na pogodę i częste sztormy możliwe były jedynie od czerwca do września. Najtrudniej było utrzymać się rybakom i pracownikom portowy od października do maja. W okresie tym dodatkowa pomoc była szczególnie potrzebna. W czasach starożytnych nie do pozazdroszczenia była sytuacja wdów. Śmiertelność wśród mężczyzn była wysoka, grono wdów stawało się coraz liczniejsze. Zazwyczaj ich sytuacja materialna była bardzo trudna i wiele z nich bez stałej pomocy ze strony wspólnoty chrześcijańskiej nie potrafiłoby przeżyć. Mikołaj gorliwie zabiegał o środki na zakup potrzebnej żywności dla biednych, wykorzystywał w tym celu pieniądze przesyłane mu przez zarządcę majątku w Patarze, udało mu się także zachęcić do dobroczynności kilku zamożnych chrześcijan. Mimo wielu starań Mikołaja sytuacja najbiedniejszych, zwłaszcza w zimie, była bardzo trudna - wówczas pozostawała modlitwa. Rozdział VIII Jak wydać za mąż trzy córki ubogiego szlachcica Pewnego wiosennego wieczoru Mikołaj usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Gdy poszedł otworzyć, zobaczył Artakcjusza. - Witaj - powiedział Mikołaj. - Witaj, Mikołaju! Przepraszam za późną porę, pewnie przeszkodziłem ci w modlitwie. - Nie przeszkodziłeś, wręcz przeciwnie, stwarzasz mi możliwość, by intencje mojej modlitwy były bardziej precyzyjne, bardziej zgodne z wolą Bożą. Bóg nauczył mnie, bym spotkanie z każdym człowiekiem traktował jak spotkanie z Nim samym. On w sposób sobie właściwy mówi do nas przez wydarzenia, spotkania... raz mówi, raz milczy... w zależności od tego, co uzna za bardziej korzystne dla nas. Ale przepraszam cię za moje przydługawe wywody! Wejdź do środka i powiedz, co cię sprowadza. Gdy zajęli miejsce przy stole, Artakcjusz ściszonym głosem zaczął mówić: - Przychodzę ze sprawą delikatnej natury. Znasz może Merkuriusza, który wraz z rodziną mieszka nieopodal pałacu Namiestnika - Tak, znam. To stary ród, od niepamiętnych czasów mieszkający w Mirze. Kiedyś ponoć byli bardzo zamożni, teraz żyją na skraju nędzy. - Tak. Tak, wszystko się zgadza, jesteś, jak zawsze, niedościgły w zbieraniu informacji o ubogich i potrzebujących pomocy. Wiesz pewnie, że Merkuriusz, podobnie jak ja, od kilku lat jest wdowcem i ma na utrzymaniu trzy niezamężne córki. Tak, jak mówiłeś, był on kiedyś zamożny, lecz prawie cały majątek stracił na skutek sporu z nieuczciwym urzędnikiem, bliskim przyjacielem byłego namiestnika. Urzędnik zażądał od niego, by ten co miesiąc płacił mu 10% od swoich dochodów oprócz ustawowego państwowego podatku. Zagroził mu też, że jeśli tego nie uczyni, on tak obliczy mu podatek, że zapłaci dwa razy więcej niż dotychczas. Merkuriusz, człowiek uczciwy i prawy, oczywiście nie zgodził się na tę bezczelną i niesprawiedliwą propozycję. Od zbyt wysokiego podatku próbował się odwoływać w sądzie, lecz nie docenił, jak rozległe są znajomości nieuczciwego urzędnika. Merkuriusz sprawę przegrał, a urzędnik dotrzymał słowa i zagarnął mu prawie cały majątek. Niewiele brakowało, aby był zmuszony sprzedać dom, w którym mieszkał. Merkuriusza uratowało odwołanie urzędnika w związku z mianowaniem nowego namiestnika. Więc tak, jak ci mówiłem, Merkuriusz ma trzy niezamężne córki - kontynuował dalej Artakcjusz - są to Panny dobrze wychowane, pobożne i inteligentne. Miały wielu adoratorów skłonnych je poślubić i za każdym razem wszystko szło w dobrym kierunku, do pewnego momentu - gdy narzeczeni dowiadywali się o wielkości posagu, a właściwie o jego braku. Ojciec robił, co mógł, by zdobyć pieniądze, lecz jego wysiłki kończyły się wzrostem zadłużenia. Wiesz dobrze, że usytuowany młodzieniec ma duże problemy, żeby uzyskać zgodę rodziny na małżeństwo z panną nawet z odpowiednim posagiem. Często rodzina domaga się, by panna miała arystokratyczne pochodzenie. W tym przypadku pochodzenie jest wyśmienite, ale brak posagu zupełnie wyklucza zgodę rodziny nawet najbardziej zakochanego amanta. Na ile znam tę rodzinę, dziewczyny wspaniale nadają się na małżonki i matki - są uczciwe, troskliwe i zaradne i bardzo pragną mieć wiele dzieci. Cóż z tego, jeśli ich szanse na zamążpójście maleją z roku na rok... Najstarsza ma już 32 lata, najmłodsza - 28 lat. Z tego, co wiem, od miesiąca pojawiają się u nich trzej młodzieńcy, którzy najbardziej z wszystkich przypadli dziewczynom do gustu. Kawalerzy mają zamiary poważne, mówili już o małżeństwie, lecz chcą się rozmówić z ojcem panien, a Merkuriusz wyjechał do krewnych w Ikonium i wróci za miesiąc. Dziewczętami opiekują się dwie ciotki. Obawiam się, że gdy wróci Merkuriusz, uczciwie powie młodzieńcom, że dziewczyny są bez posagu i że na żaden posag nie mogą liczyć. Młodzieńcy zapewne już się nie pojawią. Na kolejnych nie wiadomo, jak długo trzeba będzie czekać. Dziewczęta będą się starzeć i gorzknieć. Ja osobiście nie sądzę, żeby Pan Bóg miał dla nich taki plan - zakończył Artakcjusz. - Ja również słaniam się do twojej opinii. Lecz co w tej sytuacji robić Może zwrócić się do rady starszych o pozwolenie na użycie środków przeznaczonych dla ubogich - dumał Mikołaj. - Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. Widzę kilka przeszkód. Pieniądze przeznaczone na pomoc ubogiej rodzinie to kilka, czasami kilkadziesiąt denarów. Wydaje mi się, że rozsądny posag dla panny z arystokratycznym pochodzeniem to jakieś tysiąc denarów, oczywiście dla jednej. - To astronomiczna kwota! Kasy kościelnej nigdy na to nie będzie stać! Oznaczałoby to przymieranie głodem dziesiątek ubogich rodzin - dodał Mikołaj. - Nie jesteśmy kupcami ani właścicielami czynszowych kamienic, by przekonywać radę, że inwestycja ta nam się zwróci po pewnym czasie, gdy młode małżonki wychowają chrześcijańskie, zamożne potomstwo, które będzie wspierać fundusz dla ubogich, albo same młode matki i żony będą zobowiązane do zwrotu tej, powiedzmy, pożyczki. - Masz zupełną rację, ta argumentacja jest tylko pośmiewiskiem z chrześcijańskiej postawy. Pomagamy, bo tak każe nam Boski Mistrz. Pomagamy, bo ludzie są w prawdziwej potrzebie. Nigdy nie pomagamy z wyrachowania, żeby swoim darem usidlić obdarowanego tak, by czuł się zobowiązany. To czysta manipulacja, którą do perfekcji posiedli niektórzy władcy, urzędnicy państwowi, kupcy lub ziemianie, dla których liczy się wyłącznie zysk - poruszony do głębi dodał Mikołaj. - Gdy poruszymy ten temat wobec rady... już słyszę wypowiedź Leonidasa, który wskaże dziewczętom wolę Bożą, która moim zdaniem nie pasuje do Boga znającego serca ludzkie. Leonidas nawiąże do powierzenia się Bogu, powie, że nie trzeba się martwić o jutro, że pieniądze to wymysł szatana, że jak Bóg zechce, to znajdzie im takich młodzieńców, którzy nie tylko wzgardzą posagiem, ale i nawet gdyby mieli zginąć następnego dnia po weselu, to i tak je poślubią... A skoro takich młodzieńców nie ma, lub w niedługim czasie nie będzie, to pewnikiem wolą Bożą dla nich trzech jest, by oddały się Bogu w życiu pustelniczym. Mało tego, może zaoferować znalezienie im pustelni w Górnym Egipcie, bo zna tam kilku pustelników i jedną pustelnicę. - W niczym nie umniejszając zasług na swój sposób świętego i pobożnego Leonidasa, podobnie jak ty, słyszę jego wystąpienie i wolałbym, by go nie słyszały dziewczęta. - Jest już późno i sądzę, że wiele już nie wymyślimy. Obiecuję ci w tej sprawie modlitwę. Żegnaj, mój drogi, dziękuję ci, że mi o wszystkimi powiedziałeś. Na początku rozmowy zapytałeś mnie, czy przeszkodziłeś mi w modlitwie. Powiedziałem, że wręcz przeciwnie, to Bóg przez ciebie kształtuje ją, poddając mi najpilniejsze intencje. Tak jest naprawdę. - Dziękuję Ci, że znalazłeś dla mnie czas, Mikołaju. Jesteś dla mnie świadectwem tego, że Bóg może każdego dnia kształtować człowieka jak uległą glinę, by nabierał kształtów coraz doskonalszego naczynia. Jest to możliwe tylko wówczas, gdy człowiek się na to godzi. A twoja zgoda jest permanentna i bezwarunkowa. Niech Pan ma Cię w opiece, żegnaj! Mikołaj, podobnie jak wcześniej, postanowił pościć i intensywnie modlić się w tej intencji. W siódmym dniu modlitwy, 10 lipca w Dzień Pański, otoczony prezbiterami i diakonami celebrował Eucharystię. Dzień od rana był pochmurny, wszędzie unosiła się wilgoć i duchota. Okna świątyni były otwarte na oścież. Mikołaj rozpoczął modlitwę ofiarną: - Pan z wami! - I z duchem twoim. - W górę serca! - Wznosimy je do Pana. - Dzięki składajmy Panu. - Godne to i sprawiedliwe. - Dzięki Tobie składamy, Boże, przez umiłowanego sługę Twego, Jezusa Chrystusa, którego nam posłałeś w czasach ostatecznych jako Zbawiciela i Odkupiciela, i jako Zwiastuna Twojej woli, który jest Twoim nierozdzielnym Słowem, przez które wszystko stworzyłeś i gdy w Nim znalazłeś upodobanie, zesłałeś Go z nieba do łona Dziewicy, i On będąc w łonie, wcielił się i okazał się Twoim Synem, narodzonym z Ducha Świętego i Dziewicy. On, wypełniając Twoją wolę i nabywając dla Ciebie lud święty, wyciągnął ręce podczas męki, aby od cierpienia uwolnić tych, którzy w Ciebie uwierzyli. A gdy dobrowolnie został wydany na mękę, aby śmierć pokonać, rozerwać więzy szatana, zdeptać piekło, oświecić sprawiedliwych i wypełnić wszystko.... Eucharystia trwała nadal, lecz część wiernych stojących obok okna z dużym niepokojem patrzyła w stronę miasta. Od strony północnej zbliżała się olbrzymia czarna chmura. Tak potężnej i złowróżbnej chmury nikt ze zgromadzonych nigdy w życiu nie widział. Ptaki nagle zamilkły i pochowały się w konarach drzew, kilka saren i zajęcy uciekało do pobliskiego lasu, przyrodę ogarnęła przygnębiająca cisza i ciemności. Chmura potężniała z minuty na minutę, Mikołaj dla bezpieczeństwa kazał zamknąć okna. Msza dobiegała końca, gdy nagle potężna chmura zmieniła swój kształt. Pośrodku niej pojawił się potężny czarny słup wijący się jak wąż w różne strony, było to tornado, potężna trąba powietrzna. Widać było z oddali, jak wir powietrza wciągał i wsysał podmiejskie zabudowania, które ulatywały w powietrze jak domki z kart. Zjawisku temu towarzyszył potężny huk a huraganowy wiatr wprawiał cały budynek w drżenie. Duża część rodzin rybaków w pośpiechu schowała się w kościele, stanowił on najsolidniejszy budynek w okolicy. Potężna trąba kluczyła w nieobliczalny sposób wokół obrzeży miasta, kierowała się na południe ku morzu. Na jej drodze był kościół i cała dzielnica portowa. Mikołaj błyskawicznie zareagował na sytuację - rozpoczął żarliwą modlitwę, wierni włączyli się do niej bez żadnej zachęty, wystarczył widok za oknem. Panie Boże, nasz Wszechmogący, do Ciebie należy wszechświat i ziemia, ty jesteś Panem wiatrów i chmur, ty je zsyłasz i zatrzymujesz. W miłosierdziu swoim racz nas zachować od wszelkiego złego. Zanim Mikołaj dokończył te słowa, trąba powietrzna, znajdująca się pięćdziesiąt metrów od kościoła, nagle zmieniła swój kierunek i skręciła na południowy wschód, zmierzając w kierunku morza. O tej porze roku, kiedy sezon żeglugowy był w pełni, zatokę zaludniały statki i łodzie rybackie. Pojawienie się trąby powietrznej było tak niespodziewane i nagłe, że większość statków i łodzi nie zdążyła jeszcze dobić do portu. Gdy trąba powietrzna dotarła do morza, rozpętało się istne piekło. Wzburzone fale sięgały sześciu metrów wysokości, a silny wiatr wszędzie rozwiewał ich spiętrzone wierzchołki. Część łodzi i statków wywróciła się od pierwszego potężnego podmuchu. Rybacy i marynarze na próżno walczyli z rozszalałą nawałnicą. Rodziny rybaków będące w kościele jak najszybciej przecisnęły się pod ołtarz i padając na twarz prosiły, by święty wstawił się za ich bliskimi ginącymi na morzu. Mikołaj modlił się tak żarliwie, jak tylko potrafił. Wiatr stracił na sile, trąba powietrzna przemieniła się w trąbę wodną, znacznie mniejszą i spokojniejszą. Wir powietrza zassał wodę, podniósł ją na wysokość stu metrów i przeniósł na odległość trzystu, po czym słabnąc i malejąc, spuścił ją z powrotem do morza. Na szczęście nie było już w tym miejscu żadnych statków ani łodzi rybackich. Po dwudziestu minutach nie został nawet ślad po huraganie i trąbie powietrznej. Mikołaj wraz z większością wiernych modlił się jeszcze półtorej godziny w kościele. Była to pełna radości modlitwa uwielbienia i dziękczynienia, coraz to przerywana radosnymi śpiewami. Najczęściej powtarzającym się motywem modlitwy był kantyk Mojżesza i Synów Izraela z Księgi Wyjścia. Wszyscy zebrani, łącznie z Mikołajem, czuli się tak, jak Izrael po przejściu Morza Czerwonego, z tą tylko różnicą, że rolę wojsk faraona zastąpiła trąba powietrzna. Po wyjściu z Domu Kościoła podszedł do Mikołaja nieznajomy mężczyzna. Wyglądał na zamożnego kupca. - Ty jesteś miejscowym biskupem, pasterzem tej wspólnoty - zapytał nieznajomy. - Tak. Jestem nim i mam na imię Mikołaj. - Ja jestem Eulogiusz - przedstawił się nieznajomy. - Jestem chrześcijaninem i należę do wspólnoty w Antiochii. Jestem też kupcem i właścicielem statku, właśnie płynąłem z Pafos na Cypr, do Mirry z ładunkiem złota i kosztownych kamienie. Przed wejściem do portu złapała mnie ta koszmarna burza z trąbą powietrzną, wszyscy na statku byliśmy pewni, że żywi z tego nie wyjdziemy. Wówczas, prosząc naszego Pan Jezusa Chrystusa, złożyłem następujący ślub: jeśli w swej łaskawości i dobroci pozwoli nam zachować życie, złożę pokaźną ofiarę na ręce biskupa pierwszego napotkanego Kościoła. Nasz Pan jest dobry i pełen miłosierdzia, nie tylko zezwolił nam zachować życie, lecz także ocalił statek wraz z całym ładunkiem. W tej sakiewce jest ofiara mego ślubowania. Spożytkuj ją tak, jak sam uznasz za słuszne. - Bardzo ci dziękuję za twą hojność. Niech cię Pan błogosławi i czuwa nad każdym twoim wypływem i powrotem. Nieznajomy pożegnał się z Mikołajem i śpiesznie odszedł do pobliskiego portu. Mikołaj z wrażenia usiadł wielbił Boga za Jego wspaniałomyślność i dobroć, za wysłuchane modlitwy. Gdy wrócił do domu, przeliczył pieniądze w sakiewce - było nie mniej ni więcej jak trzy tysiące denarów. Nie miał żadnych wątpliwości, co z nim zrobić. Poprosił, by zawołano Artakcjusza. Gdy ten się zjawił, Mikołaj opowiedział mu o spotkaniu z kupcem i poprosił o radę, jak przekazać pieniądze dziewczętom w sposób dyskretny i niezobowiązujący. - Mam pewien pomysł - powiedział Artakcjusz - możemy się uciec do pewnego fortelu. O ile wiem, w rodzinie Merkurisza żyje ciotka Donata. Jest to postać na wpół legendarna, wszyscy mówią, że jest bardzo stara i bardzo bogata. Nikt w rodzinie nie wie, gdzie obecnie mieszka i czy jeszcze żyje. Jutro pójdę do domu Merkuriusza i powiem jednej z ciotek, że te pieniądze otrzymałem jako spadek po Donacie, która przeznacza je na posag dla dziewcząt. Oznajmię, że wolą zmarłej było, by dziewczęta wraz całą rodziną modliły się żarliwie o zbawienie jej duszy. Uważam, że to nigdy nie zaszkodzi. Artakcjusz jak powiedział, tak uczynił. Gdy Merkuriusz wrócił, zdziwił się niepomiernie. Umówił się z młodzieńcami, ustalono datę ślubu i wesela. Oczywiście ślub i wesele wszystkich trzech sióstr odbyły się w jednym dniu. Małżeństwa błogosławił Mikołaj wraz z towarzyszącym mu Artakcjuszem. Te piękne uroczystości na długo pozostały w pamięci mieszkańców Mirry. Rozdział X "W tym kamieniołomie nikt nie przeżył więcej niż osiem lat" - o zesłaniu na Sardynię. 15 maja do portu w Mirze przybił statek kupiecki z ładunkiem zboża, który płynął z Sydonu w Palestynie i zmierzał do Regium w Italii. Planował zatrzymać się w Feniks na Krecie. Załogę stanowiło ośmiu marynarzy, którzy wraz kapitanem pochodzili z Italii, i dwóch greckich kupców. Po siedmiu dniach postoju statek wraz załogą, Mikołajem i dwoma żołnierzami wypłynął z portu. Dla Mikołaja była to korzystna zmiana, bo mimo że na polecenie namiestnika otrzymał najbardziej suchą i jasną celę, warunki w więzieniu należały do bardzo podłych. Wszędzie panowała wilgoć, zaduch i bród, roiło się od szczurów, a jedzenie było tak spleśniałe, że wręcz niejadalne. Pierwszy etap podróży do Krety przebiegał spokojnie. Łagodny, ciepły wiatr wiał w kierunku wschodnim. Po drodze napotkali dwie duże galery płynące w przeciwnym kierunku. Widok ten i zapach były przerażające. Ludzie zakuci w łańcuchy, niedożywieni i spragnieni, w upale i przy przeciwnym wietrze, z wielkim wysiłkiem podnosili olbrzymie wiosła. "Być może wśród nich są skazani chrześcijanie" - myśl ta przez długi czas towarzyszyła Mikołajowi. Jak pomóc Jak ulżyć ich cierpieniom W swej bezradności Mikołaj zwrócił się do Boga, za pewien czas wiatr zmienił kierunek, był też mniej gorący, bardziej więc orzeźwiał. W oddali było widać jeszcze dwie, szybciej płynące, galery. Po dotarciu do Feniks statek zatrzymał się na kilka dni, by uzupełnić ładunek. Stamtąd odbił przy dużym zachmurzeniu i silnym przeciwnym wietrze. Kapitan miał jednak nadzieję, że również ostatni etap podróży upłynie spokojnie. Niestety, pogoda pogarszała się z godziny na godzinę. Okręt ledwie minął przylądek Matala oddalony o trzy godziny żeglugi od Feniks, a wiatr północno-wschodni zwany Eurakwilo z siłą tajfunu uderzył w statek. Żeglarzom z trudem udało się uniknąć rozbicia o skaliste brzegi wyspy Klauda, oddalonej 40 km od Krety. Silny wiatr nie ustawał i pędził statek w kierunku południowo-zachodnim. Woda zaczęła zalewać dolną część okrętu. Ku przerażeniu kupców kapitan nakazał wyrzucić część ładunku. Przez wiele dni nie ukazywało się słońce, w nocy gwiazdy były niewidoczne a wielka nawałnica wciąż nękała okręt. Zapasy wody pitnej i żywności skończyły się już kilka dni wcześniej. Z wyjątkiem Mikołaja wszyscy stracili nadzieję na ocalenie. Po szesnastu dniach żeglugi, o północy kilku marynarzom wydawało się, że są w pobliżu lądu. Za dnia dostrzeżono nierozpoznany ląd i niewielką zatokę. Powoli, ostrożnie mierząc głębokość w obawie, by nie osiąść na mieliźnie, dobito do brzegu wyspy. Okazała się nią Malta. Podróżujący zatrzymali się tu na całe14 dni, by wymienić zniszczone ożaglowanie i uszczelnić statek, uzupełniono też zapasy żywności i wody. Statek z Malty odpłynął do Regium, dokąd szczęśliwie dotarł po pięciu dniach żeglugi. W Regium żołnierze z eskorty zaczęli się dopytywać o okręt na Sardynię. Po 15 dniach udało się znaleźć niewielki statek płynący na wyspę. Po kolejnych blisko dwóch tygodniach spokojnej podróży statek zawinął do portu w Cagliari. Sardynia jest największą z wysp Morza Śródziemnego, jej powierzchnia jest górzysta, od wieku znajdywało się na niej wiele kamieniołomów i kopalni, gdzie wydobywano cynk, ołów i węgiel. Od 238 r p.n.e wchodziła ona w skład imperium rzymskiego. To właśnie wówczas rozpoczęto zsyłanie na wyspę więźniów do pracy w kopalniach i kamieniołomach. Kamieniołom, do którego zesłano Mikołaja znajdował się 40 km od portu. Statek, którym przypłynęli, załadowany był zbożem i żywnością. W porcie niebawem zjawiło się sporo wozów zaopatrujących pobliskie kamieniołomy i kopalnie w żywność. Strażnicy Mikołaja bez trudu znaleźli woźnicę, który po załadowaniu zapasów zmierzał do obozu pracy. Po dwóch godzinach krętej i wyboistej drogi znaleźli się na miejscu. Kamieniołom znajdował się na uboczu, obok niego stały mizerne zabudowania dla więźniów i niewiele lepszy dom dla strażników. Od grupy parterowych budynków wyjątkowo odróżniał się mały, lecz zadbany domek z ogródkiem i czerwoną dachówką - było to mieszkanie zarządcy więzienia. Pierwsze swoje kroki strażnicy skierowali właśnie do tego budynku. Gdy zarządca Damazy wyszedł przed dom, żołnierze zameldowali się. - Spodziewałem się was dwa tygodnie wcześniej - zwrócił im uwagę Damazy. - Wybacz, panie, ale mieliśmy trudną podróż morską, niewiele brakowało a w czasie silnego sztormu rozbilibyśmy się o skały - tłumaczył jeden z żołnierzy. - Masz, panie, pozdrowienia od namiestnika Mirry, szlachetnego Wesporiusza. Dołącza on do nich ten oto list - dodał wręczając przesyłkę. - Wreszcie sobie o mnie przypomniał - wyraźnie zadowolony mówił Damazy zrywając pieczęcie. Po pierwszych przeczytanych linijkach zarządca spojrzał na stojącego obok Mikołaja. - Możecie iść coś zjeść, odpocząć i wyspać się. Jutro rano woźnica pojedzie do portu, możecie się z nim zabrać. - Bardzo dziękujemy, wielmożny panie - odpowiedzieli żołnierze. - Podejdź no tu bliżej - Damazy zwrócił się do Mikołaja. Wesporiusz prosi, bym zapewnił ci możliwie najlepsze warunki, lecz nigdy nie widział on kamieniołomu. Praca tutaj należy do najcięższych, szybszą śmierć niosą więźniom tylko kopalnie i oczywiście Koloseum z lwami. Za mojej kadencji rekord przeżycia więźnia wynosił 8 lat, choć nie należę do najbardziej surowych. Ludzie giną tu z przemęczenia, braku wody i cienia, z powodu chorób i częstych wypadków. Przywieziono tu cię nie na wypoczynek, lecz do ciężkiej pracy. Mogę czasem nakazać ci lżejszą, porządkową robotę w obozie, lecz to zajęcie rezerwuję zazwyczaj dla osłabionych i chorych. Mikołaj podniósł rękę na znak, że chce coś powiedzieć. - Możesz mówić, słucham - powiedział Damazy. - Dziękuję ci, panie, za życzliwość wobec mnie. Bardzo mi jednak zależy, bym był traktowany na równi z innymi więźniami. - Dobrze, będzie jak chcesz - powiedział zdziwiony Damazy. Dwóch strażników podeszło do Mikołaja: - Jaśnie panicz do nas przyjechał, patrzcie!- drwiąco zawołał jeden z nich. - Pewnie na wypoczynek - dodał drugi. - Już ty ten wypoczynek dobrze zapamiętasz, nie sądzę jednak, byś o nim zdążył opowiedzieć komukolwiek... Tu zdechniesz, ścierwo! - Jazda, szybko za nami - wykrzykiwał jeden z żołnierzy. Nim Mikołaj zrobił pierwszy krok, odczuł potężne uderzenie batem. Mimo że strażnik trafił w plecy, zmęczony podróżą i osłabiony Mikołaj upadł na ziemię. - Popatrz, na poważnie wziął to, co mówiłem o odpoczynku - mówił jeden ze strażników. - Wstawaj, brudny leniu! Bliżej stojący strażnik kopnął z całych sił leżącego Mikołaja, uderzenie trafiło w okolice nerek. Mikołaj zacisnął zęby z bólu. - Jeśli nie wstaniesz natychmiast, śmierdzący leniu, dostaniesz drugi raz, na zachętę. Damazy nie lubił znęcać się nad więźniami, mimo to nie ingerował widząc, że robią to jego żołnierze. Starał się ich zrozumieć. Funkcja strażnika w kopalni czy kamieniołomie nigdy nie była wyróżnieniem. Przysyłano tu tych żołnierzy, którzy zadarli ze swoimi dowódcami, zostali przyłapani na drobnych przestępstwach i oszustwach, lub narazili się w inny sposób. Służba w ciężkich i skrajnie trudnych warunkach, w regionach bardzo oddalonych od miejsca zamieszkania bliskich a nawet jakichkolwiek ludzi, wywoływał wśród strażników potężną agresję, zniechęcenie i nienawiść. Wszystkie te uczucia powodowały, że wielu z nich znęcało się na więźniach, którzy mieli mniejsze prawa niż niewolnicy. Jednak tym razem Damazy zareagował bardzo zdecydowanie widząc i częściowo słysząc przez otwarte okno całe zajście. Podszedł do zdziwionych żołnierzy i z gniewem syknął: - Drogo was to będzie kosztować! Natychmiast zanieść go na prycze więźniów i zameldować się u mnie! Po drodze możecie się modlić, by więzień odzyskał siły. Jeśli umrze, nie chciałbym być na waszym miejscu. Natychmiast wykonać! - głośno krzyknął Damazy. Przerażeni i skruszeni żołnierze nie wierzyli własnym uszom. Wydawało im się, że śnią, lecz był to koszmar, w którym sami stali się ofiarami. - Odkąt tu jestem, nigdy go takim nie widziałem. - Co mogło mu się stać Wcześniej tylu więźniów zmasakrowano i zabito na jego oczach, nigdy nie robiło to na nim żadnego wrażenia... - Może ma przyjechać jakaś inspekcja może ktoś na niego doniósł może ułaskawili tego nowego - strażnicy prześcigali się w różnych domysłach. Po powrocie do zarządcy dwóch winowajców czekała niemiła niespodzianka - 10 dni aresztu z ograniczeniem posiłków, a na koniec jakby było tego mało, każdy miał otrzymać po czterdzieści batów. Tak brzmiała nieodwołalna decyzja Damazego. Na szczęście obrażenia Mikołaja nie okazały się tak groźne, jak na początku wyglądało. Biskup po kilku dniach mógł chodzić, towarzyszył temu jednak dotkliwy ból w prawej nerce. Wiadomość o zdarzeniu szybko obiegła cały obóz, oburzeni i upokorzeni strażnicy z przerażeniem patrzyli na Damazego. Więźniowie zaś cieszyli się skrycie. - Tak, bardzo dobrze. Zarządca powinien na miejscu zabić tych zwyrodnialców. Najsłodszym dla mnie widokiem, odkąd tu jestem, będzie ich biczowanie - powtarzali między sobą. O 6 rano każdego dnia strażnicy zwoływali na placu więźniów i omawiano sprawy porządkowe: wyznaczano miejsca pracy w kamieniołomie, później formowano szeregi, zabierano narzędzia i przechodzono do kamieniołomu znajdującego się trzysta metrów za obozem. Mikołaj podczas pierwszego apelu, na którym się pojawił, prosił o udzielenie głosu. Gdy otrzymał pozwolenie, wyszedł przed szereg i rozpoczął mowę: - Trzy dni temu, z powodu zdarzenia związanego ze mną, dwaj strażnicy zostali surowo ukarani. Jeśli to możliwie, chciałbym prosić o odstąpienie w stosunku do nich od kary biczowania. Biczowanie u Rzymian było karą wyjątkowo okrutną, w niektórych przypadkach było stosowane zamiennie z karą śmierci - wówczas liczba batów nie miała żadnych ograniczeń. Ofierze przywiązywano ręce do niskiego słupa tak, by znajdowała się w pozycji pochylonej. Bito batem z kija, do którego przymocowano skórzane rzemienie, obciążone ołowianymi ciężarkami, nierzadko były one zaopatrzone w haczyki. Już po pierwszych uderzeniach na plecach skazańca pojawiały się czarno-niebieskie sińce i pręgi, później skóra zaczynała pod uderzeniami pękać i krew w dosłownym sensie zaczęła zalewać skazanego. W przypadku użycia haczyków obraz skazańca był trudny do opisania. Prośba Mikołaja w równym stopniu zaskoczyła tak więźniów, jak i strażników. Strażnicy nie wiedzieli, co powiedzieć, więźniowie mówili że to od tego pobicia coś w głowie mu się pomieszało i przez niego mogą stracić niezłe widowisko. Wieść o wystąpieniu Mikołaja w godzinę dotarła do Damazego, ten kazał natychmiast wezwać więźnia. - Co i komu chcesz przez to pokazać - rozpoczął Damazy. - Prawdę mówiąc, nic nikomu. Nie robię tego na pokaz. Wiesz dobrze, że jestem chrześcijaninem. Chrześcijanie mają zaś taki osobliwy zwyczaj, że przebaczają swoim prześladowcom, modlą się za nich i prawdziwie życzą im wszystkiego, co dobre. - To ciekawe, co mówisz, jest bowiem u nas kilku więźniów chrześcijan, lecz obserwując ich zauważyłem, że prawie bez reszty pochłania ich kłótnia o to, czy można wybaczyć tym, co oddali urzędnikom cesarskim święte księgi, czy też nie - ironicznie dodał Damazy. - W każdej rodzinie zdarzają się czasem kłótnie i spory, lecz jeśli zbudowana jest ona właściwych fundamentach, nie mają one zasadniczego znaczenia. - Problem odstępców rozwiązano już w Kościele. Jeśli się nawrócą i prawdziwie przyjmą pokutę, mogą mieć nadzieję na ponowne włączenie w miłosierdzie. Wspaniałomyślność Boga nie ma granic. Jednak pewnej niewielkiej liczbie chrześcijan, którzy najmocniej odczuli prześladowania, stanowisko takie nie przypadło do gustu. Czując się mocni duchowo, pogardzają tymi, którzy zaparli się wiary, a nawet tymi, którzy, podobnie jak oni, wytrwali w wierze, lecz później wchodzili w układy z odstępcami - wyjaśnił Mikołaj. - A więc chrześcijanie - tajemnicza i fanatyczna sekta o ukrytych wierzeniach i tajnej organizacji - też przeżywa konflikty, jak inni zwykli ludzie - podsumował Damazy. - Sami z siebie nie jesteśmy aż tak niezwykli. Tak, jak inni ludzie, jesteśmy słabi i podatni na zło, wszystko jednak się zmienia, gdy otworzymy swe serca na moc Boga. Moc Boga nas umacnia, czyni nieczułymi na prześladowania, daje siłę do przebaczenia i wspaniałomyślności. - Częściowo odpowiedziałeś na pierwsze pytanie, mówię "częściowo", bo słowne deklaracje są mniej ważne, niż czyny. Chcesz, bym ułaskawił twoich prześladowców - będzie tak. Możesz odejść, Mikołaju. - Dziękuję, panie - odrzekł Mikołaj. Zdarzenie to poprawiło sytuację w obozie, strażnicy bojąc się konsekwencji przestali się znęcać nad więźniami. Postawa Mikołaja dała im wiele do myślenia, u niektórych z żołnierzy spowodowała wręcz większy szacunek w stosunku do więźniów. Mikołaj nawiązał dobry kontakt z współwięźniami, wielu z nich, zbudowanych jego przykładem, przyjęło chrześcijaństwo. Trzykrotnie uratował życie kilku więźniom i strażnikowi, których z narażeniem życia wyciągnął spod lawiny kamieni. Dzięki umiejętnościom, których nauczył go jeszcze Sykstus, z bardzo dobry skutkiem pełnił rolę lekarza obozowego. Często łączył żarliwą modlitwę z kompetentnym działaniem medycznym. Damazy raz na tydzień zwykł go zapraszać na obiad połączony z rozmową na zasadnicze tematy. Światopogląd zarządcy stopniowo coraz bardziej skłaniał się ku chrześcijaństwu. Damazy miał rozlicznych przyjaciół na cesarskim dworze. Wiadomości, które od nich otrzymywał, coraz bardziej utwierdzały go w przekonaniu, że przyszłość należy do chrześcijan. Rok przed edyktem mediolańskim Damazy poprosił Mikołaja o przygotowanie do chrztu, podobnie uczynił jeden z oficerów straży. Niespodziewanie ostatni, dziesiąty rok więzienia stał się dla Mikołaja rokiem pracy duszpasterskiej. Edykt mediolański automatycznie uwalniał wszystkich więzionych chrześcijan. Cesarstwo rzymskie w początkach IV w. borykało się z problemami ustrojowymi, wojskowymi, społeczno-ekonomicznymi. Wcześniejsi cesarze na różne sposoby starali się zmienić zastarzałą atmosferę beznadziejności, strachu i pewnej dekadencji, rozkładu wartości. Szukano podstawy moralnej, która umożliwiłaby nowe zjednoczenie społeczeństwa, która by tknęła życie, wiarę i nadzieje w liczne rzesze poddanych. Mimo że wcześniejsi władcy widzieli siłę i dynamizm chrześcijaństwa, traktowali chrześcijan jako uczestników jednej z wielu sekt. Po za tym istniejąca, zdająca się być martwą, religia państwowa zapewniała cesarzowi boskie cechy i potęgowała jego władzę. Wiele prób zbudowania podwalin silnej moralności, odnowy życia społecznego, bazowało na pewnego rodzaju synkretyzmie, czyli łączeniu wielu religii w jeden pluralistyczny świat wartości. Niektórzy cesarze wręcz skłaniali się do chrześcijaństwa, nazywając go kultem Nieśmiertelnego Słońca. Nigdy jednak nikomu z nich nie przyszło nawet na myśl zrobienie z niego oficjalnej religii państwowej i stopniowe wyparcie, lub zakazanie innych kultów. W czasie swej wyprawy do Italii w 312 r. cesarz Konstantyn miał cudowne widzenie: ujrzał mianowicie krzyż świecący w południowym słońcu, usłyszał też nieznany głos: "Pod tym znakiem zwyciężysz". W nocy we śnie ukazał się cesarzowi Chrystus i nakazał mu umieścić na tarczach jego wojsk chrześcijański monogram XP. Kilka tygodni później żołnierze Konstantyna walcząc z wymalowanymi emblematami chrześcijańskimi odnieśli wspaniałe zwycięstwo w bitwie na Moście Mulwijskim. W końcu października 312 r. zwycięski wódz wkroczył do Rzymu, sztandarem jego wojsk był symbol chrześcijański - znak ten towarzyszył wojskom Konstantyna we wszystkich kampaniach wojennych, które uczyniły go niepodzielnym władcą Imperium. Poparcie, jakiego przez edykt mediolański Konstantyn udzielił Kościołowi, miało charakter niespotykany. Religia, która miała charakter elitarny, uzyskała nie tylko wolność kultu, ale stała się religią uprzywilejowaną. Kościołowi zostały natychmiast zwrócone wcześniej skonfiskowane dobra, duchowieństwo otrzymywało dotacje i ulgi podatkowe. W tym czasie liczba wszystkich chrześcijan nie przekraczała jednej siódmej ludności całego cesarstwa. Ich wpływy w tak kluczowych dla cesarza grupach społecznych, jak wojsko i administracja państwowa, były wręcz śladowe. Sytuacja ta szybko zmieni się. W roku 315 pojawiają się pierwsze symbole chrześcijańskie na monetach, a w 323 r. znikają ostatnie emblematy pogańskie. Władze państwowe uznają prawomocność sądów kościelnych nawet w sprawach świeckich. Szybko zwiększa się liczba świątyń chrześcijańskich. Hojność cesarza i jego rodziny sprawia, że już w 314 roku potężna rzymska bazylika na Lateranie, wraz z przylegającym do niej pałacem, staje się rezydencją papieską, powstaje również bazylika św. Piotra na Watykanie. W krótkim czasie w samym Rzymie powstaje ponad czterdzieści świątyń. W Jerozolimie rośnie wspaniały kompleks budowli sakralnych obok Grobu Pańskiego. W nowej stolicy, w Konstantynopolu, powstają liczne kościoły, między innymi potężna bazylika pod wezwaniem Dwunastu Apostołów, we wnętrzu której Konstantyn przygotowuje dla siebie grobowiec. Coraz więcej chrześcijan zaczyna sprawować ważne funkcje państwowe - w 323 zasiadają w konsulacie, w 325 r. w prefekturze Rzymu, w 329 r. obejmują dowództwo armii. Pojawiają się też pierwsze edykty zakazujące kultu pogańskiego, np. w 318 r. zostaje zakazane składanie ofiar, magia i wróżenie. Pożegnanie Mikołaja było serdeczne i wzruszające. Damazy wraz z oficerem osobiście zawieźli go do portu, wykupili miejsce na możliwie najlepszym statku zaopatrzyli w prowiant i dali jeszcze ofiarę pieniężną na rzecz Kościoła w Mirze. Podróż morska przebiegła wyjątkowo szybko i sprawnie. Sam powrót biskupa do miasta należał do tryumfalnych. Wielu mieszkańców wybiegło na ulicę, osobiście witając i pozdrawiając Mikołaja. Wówczas też biskup dowiedział się, że prześladowania nie wyrządziły zbyt dużej szkody Kościołowi. Większość z pięćdziesięcioosobowej listy namiestnika zdążyła uciec, cztery osoby posiadające niedołężnych rodziców lub dzieci zostały. Znalazł się wśród nich sędziwy prezbiter, Leonidas. Ponieśli oni śmierć męczeńską, chwalebnie wyznając Chrystusa mimo okrutnych tortur. Trzy osoby złapane podczas ucieczki, młodzi, początkujący chrześcijanie, przerażeni okrutnymi torturami i pod silną namową pogańskiej rodziny, wyrzekły się wiary. Kościół w Mirze trwał wiernie przy Chrystusie pomimo długiej nieobecność Mikołaja. Dalej w dzień Pański spotykano się na łamaniu chleba. Czyniono to w mniejszych grupach z większą ostrożnością. Aktywniej w Kościele działały osoby spoza listy namiestnika, gmina nawet powiększyła się dzięki napływowi wielu chrześcijan, których prześladowania wygnały z macierzystych miast, a których nikt w Mirze nie znał. Spośród tych to osób w większości rekrutowali się diakoni i prezbiterzy wspólnoty. Powrót Mikołaja był wielką radością, nie tylko dla chrześcijan w mieście. Od razu przystąpiono też do budowy domu Kościoła. Miał on stanąć blisko wcześniejszego domu, który został spalony w połowie drogi między miastem a portem, tuż przy brzegu rzeki. Pieniądze, które otrzymał Mikołaj na Sardynii, przyczyniły się do finansowania pierwszych dwóch miesięcy budowy nowej świątyni. To, za czym Mikołaj bardzo tęsknił przez wszystkie lata więzienia, to praca dla ubogich i nieopisana radość pomagania z ukrycia najbardziej potrzebującym. Skoro tylko biskup powrócił, ze zdwojoną energią zabrał się do swej pracy. XVII O znaczeniu prezentów. Opowieść ks. Andrzeja dobiegała końca. Zamyślone dzieci i zasłuchani rodzice dziwili się, jak czas szybko biegnie. Okazało się też, że spóźnieni Ela i Łukasz wraz rodzicami dotarli już kilka minut wcześniej, lecz ksiądz tak ciekawie opowiadał, że postanowili mu nie przeszkadzać. Na zakończenie ksiądz powiedział: - Przeszliśmy razem długi odcinek odległej historii. Wybaczcie, jeśli nudziłem, lub mówiłem zbyt naukowo... Dziękuję wam za cierpliwość. Później dodał: - Czasy się zmieniły - sam święty i jego najbliżsi nigdy by nie rozpoznali go w osobie Dziadka Mroza, Amerykanina czy Lapończyka mieszkającego na biegunie północnym, jeżdżącego potężnymi saniami zaprzężonymi w renifery. Mimo to jestem pewien, że sam święty prawdziwie jest obcy i przychodzi, gdy chcemy dobra dla innych, gdy kogoś bezinteresownie obdarowujemy. On żyje i jest obecny we wszystkich dzisiejszych zwyczajach, które sprawiają dzieciom i dorosłym radość. Bo przeciecz całe jego życie było jednym wielkim darem towarzyszy i patronuje tym wszystkim, którzy choćby nieudolnie chcą go naśladować, szczególnie zaś, gdy jest to dzień 6 grudnia, święto świętego Mikołaja.

Książka "Spotkania z ... Święty Mikołaj" - Piotr Słabek - oprawa miękka - Wydawnictwo M.

Spis treści:

Wstęp
Rozdział I
"Spośród świętych najbardziej podoba mi się Mikołaj"
Rozdział II
Czy chrześcijanin może być bogaty? Historia rodziców Mikołaja
Rozdział III
Narodzenie i chrzest Mikołaja
Rozdział IV
"Uwielbiam roznosić podarunki" - dzieciństwo Mikołaja
Rozdział V
Być kapłanem w Mirze - Boże wezwanie
Rozdział VI
O żarliwej modlitwie i oczekiwaniu na przyjście Pana
Rozdział VII
"Nie znam nikogo, kto by tak, jak Mikołaj, nadawał się na biskupa"
Rozdział VIII
Jak wydać za mąż trzy córki ubogiego szlachcica?
Rozdział IX
"Cesarz Dioklecjan nakazuje" - o prześladowaniach
Rozdział X
"W tym kamieniołomie nikt nie przeżył więcej niż osiem lat" - o zesłaniu na Sardynię
Rozdział XI
Wielka zaraza
Rozdział XII
Ocalić życie trzech żołnierzy
Rozdział XIII
"Ja bym na twoim miejscu uderzyłbym mocniej" - o Soborze Nicejskim
Rozdział XIV
"Bądź wieczną radością mego serca" - ostatnie dni Mikołaja
Rozdział XV
O znaczeniu prezentów