pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Przylądek pozerów

Autor książki:

Jarosław Klejnocki

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Oprawa: miękka
Ilość stron: 248 s.
Wymiar: 142x202 mm
EAN: 9788374690256
ISBN: 83-7469-025-9
Data: 2006-05-25
Cena wydawcy: 24.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Na Uniwersytecie Warszawskim popełnione zostaje tajemnicze morderstwo. Ofiarą jest powszechnie szanowany profesor, podejrzanymi - pracownicy jednego z humanistycznych wydziałów uczelni. Do akcji przystępuje komisarz Ireneusz Nawrocki, nieco sfrustrowany, ekscentryczny policjant. Czy uda mu się złapać przestępcę? Jakie tajemnice skrywają gabinety uniwersyteckie? Co wspólnego ze zbrodnią ma twórczość Adama Mickiewicza? Jaki sekret związany jest z Zalesiem Górnym, snobistyczną miejscowością położoną niedaleko Warszawy? Jaką prawdę o sobie odkryje Nawrocki podczas prowadzonego dochodzenia? "Przylądek pozerów" przynosi intrygujący portret współczesnej Warszawy oraz jej okolic, widzianych oczami kogoś, kto zaglądać musi także w mroczne miejsca. Powieść jest również przykładem gry z tradycyjnie rozumianym kryminałem, bowiem powstała w czasach, w których sądzi się, że wszystkie możliwe kryminalne i sensacyjne historie zostały już opowiedziane. Czy aby na pewno? Czytając "Przylądek pozerów”, przekonasz się, że choć wszystko podobno zostało już wymyślone, to właśnie "antykryminał” może Cię jeszcze zaskoczyć!
,br> "Przylądek pozerów” to druga, po autobiograficznej "Jak nie zostałem menelem”, powieść Jarosława Klejnockiego (ur. 1963), pracownika Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, a także poety, eseisty i krytyka literackiego. W przygotowaniu kolejna książka o komisarzu Ireneuszu Nawrockim pod tytułem "Południk”.
FRAGMENT:
DZIEŃ PIERWSZY
Zbrodnia
Rozdział, w którym dowiadujemy się o morderstwie,
poznajemy głównych bohaterów, a także trapiące
pewnego policjanta rozterki natury osobistej
Ciało znalazła o świcie sprzątaczka. Profesor Sebastian Grabowiecki leżał na dywanie w brunatnoczerwonej kałuży. Zapach zakrzepłej krwi mieszał się z intensywną wonią pasty, którą przed rozpoczęciem semestru zimowego natarto podłogi. Policjanci przyjechali, zanim jeszcze pojawił się dyrektor instytutu, który zwykł przychodzić pierwszy, przed resztą pracowników.
Sensacyjna wieść o zbrodni na wydziale dopadła Krzysztofa w drodze do pracy. Na komórkę zadzwoniła wstrząśnięta sekretarka dyrektora.
- Pan już nie musi się śpieszyć na spotkanie, panie doktorze. Profesor został zamordowany - powiedziała, a Krzysztofowi stanęło na chwilę serce.
Zjechał na pobocze i gwałtownie zatrzymał swojego dwunastoletniego malucha, odziedziczonego po zmarłym ojcu. Kurwa mać. Grabowiecki podjął się swego czasu zrecenzowania jego pracy habilitacyjnej. Poza tym to właśnie Krzysztof miał być dziś pierwszym interesantem profesora. No jasne, przede wszystkim wezmą się do mnie, pomyślał przygnębiony. Jaki poniedziałek, taki cały tydzień. Ciekawe, co jeszcze może się zdarzyć, skoro tak wygląda początek? Policja policją, ale dyrektor, profesor Mikołaj Szarzyński (z racji swego demonicznego wyglądu przezywany przez studentów "Sępem”), zażąda wyjaśnień swoją drogą. Zresztą "wyjaśnienia” to eufemizm, profesor wezwie go po to, by dać upust swej potoczystej wymowie. Niby będzie słuchał, ale tak naprawdę skorzysta z okazji, by wygłosić kilka wzniosłych uwag na temat ogólnego upadku wartości, degrengolady społecznej, deklasacji inteligencji i tak dalej. Matko, czemu muszę przez to wszystko przechodzić?
Mijały go tymczasem luksusowe auta, w których zaaferowani biznesmeni oraz wysoko opłacani pracownicy krajowych filii licznych zachodnich korporacji zmierzali do pracy; ta, poza godziwym zarobkiem, dawała im satysfakcję oraz poczucie tworzenia nowoczesnej cywilizacji na miarę naszych czasów. On sam miał tymczasem kłopoty z wypłacalnością. Ostatnie miesiące nie należały do udanych; recesja na rynku prasowym dotknęła przede wszystkim współpracowników mediów. Zamówienia zdarzały się rzadko i zaiste trzeba się było nieźle nagimnastykować, by dorobić pisaniem do nędznej uniwersyteckiej pensji. A płatności nie lubiły czekać. Bank, w którym niegdyś, na własną zgubę, wziął konsumpcyjny kredyt, dzwonił do niego po upływie każdego terminu regulowania kolejnej raty; karta kredytowa aż paliła w portfelu. Rachunki za prąd, gaz, wodę i inne pierdoły czekały w niecierpliwej kolejce. Bywały chwile, że czuł się jak zaszczuta zwierzyna, choć przecież nie powinien żywić żalu do nikogo, bo sam wmanewrował się w tę sytuację. Ale ilekroć pomyślał o tym, że inflacja spadła do kilku procent, a ci lichwiarze wciąż naliczają trzydziestopunktowe obciążenie zobowiązań kredytowych, tylekroć z sympatią przypominał sobie o istnieniu anarchicznych teorii politycznych, które lubiły się, jak naucza historia, przeistaczać w krwawą praktykę. Kiedyś ci wszyscy krwiopijcy dostaną za to w dupę. Za tę chciwość, ufundowaną na niby prawomocnych regulacjach, za te zimne kalkulacje. Bo czuło się narastające w powietrzu Wielkie Wkurwienie. Tak, tłum ruszy kiedyś z przedmieść ku snobistycznym wieżowcom city, wybije szyby w wypieszczonych placówkach bankowych i punktach inkasa, zdemoluje bankomaty, podpali siedziby finansowego Babilonu. Zbruka i zbezcześci świątynie kapitału. I będzie pijany śpiewał na ruinach piosenkę zagłady.
Na razie jednak tłum walił do centrum, aż trudno było włączyć się do ruchu.
Zdyscyplinowane hordy zmierzały ku codziennym obowiązkom, które ci niby wyluzowani i zadowoleni funkcjonariusze wolnego rynku darzyli tak naprawdę, wbrew pozorom, najgłębszą pogardą. Optymizm i keep smiling były wyłącznie na pokaz, ale włączając kierunkowskazy, naciskając klakson, wyprzedzając wlokące się prawym pasem auta, marzyli sobie, ci wszyscy raubritterzy młodego kapitalizmu, o piątkowym popołudniu, o wieczorach w pubie, o atrakcjach czekających w weekend. Jakieś tchnienie dekadencji, maskowanej codzienną wierną służbą kapitałowi, unosiło się nad ulicami.
A tymczasem, kiedy zdesperowany naukowiec przebijał się heroicznie ku Powiślu, by mimo wszystko dotrzeć na uniwersytet z wybiciem magicznej ósmej zero zero, w innym punkcie miasta komisarz policji kryminalnej Ireneusz Nawrocki z niechęcią planował kolejny dzień służby. Początek tygodnia to piekło zwyczajności. Bo Nawrocki także lubił weekendowe, piątkowo-sobotnie dyżury, ale zupełnie z innego powodu. Zobligowany obowiązkami i wyrabiając nadgodziny przynoszące istotny dodatek do podstawowej, a skromnej pensji, jeździł sobie wtedy służbowym fordem po mieście, czując niemal, jak oblepiają go opary alkoholu wydobywające się z każdego zakamarka. Pobłażliwie obserwował zataczających się jegomościów i obojętnie słuchał załóg interwencyjnych, nawołujących się przez radio: rozróba w "Aurorze” (pobili się dwaj poeci), demolka w "Blue Cactusie” (impreza redakcji znanego magazynu ilustrowanego), zwłoki w barze Czerniakowskim (ogólna zadyma w szemranym środowisku handlarzy surowcami wtórnymi), zraniona nożem prostytutka na placu Konstytucji (czyżby żądała zbyt wygórowanego honorarium za usługi?). Coś się działo, namiętności, uwolnione po całym tygodniu harówy, wzmocnione ecstasy, kokainą lub zwykłymi, tradycyjnymi promilami, buzowały w ludziach niczym wypuszczone na wolność demony. Ale Nawrocki wcale nie palił się do akcji. Przeciwnie, przyjeżdżał na miejsce przestępstwa ostatni, zawsze znajdując jakieś usprawiedliwienie, by się nie śpieszyć. Krążenie samo w sobie dostarczało wystarczających bodźców. Cruising, jak nazwał to policyjne szwendalstwo reżyser filmu z Alem Pacino w roli głównej. Komisarz nie odczuwał potrzeby spełniania się w tych wszystkich drobnych, banalnych zdarzeniach, kiedy naruszane bywało prawo. Siedząc w zaciemnionym samochodzie podczas przerwy na zjedzenie kanapki i wypicie kawy z termosu, rozmyślał o prawdziwych śledztwach, takich jak z powieści czy filmów kryminalnych. Zbrodnia jako zagadka dla intelektu, szarada, szachowa rozgrywka - oto prawdziwa podnieta!
Tak więc człapiący po mieszkaniu Nawrocki, pełen zniechęcenia w ten konkretny poniedziałkowy, jesienny poranek, jeszcze nie wiedział, że dostanie wreszcie to, czego mu potrzeba. Nie wiedział też, jak bardzo się rozczaruje. Nie wiedział, jaką nową porażkę szykuje mu los, ten kapryśny armator wszystkich naszych rejsów.
Żona Nawrockiego jeszcze spała, gdy on przyrządzał sobie kawę. Śniadanie zje w Komendzie, kupi kanapki w barku (po 3 zł sztuka). Drogo, ale trudno. O 6.30 nie był w stanie przełknąć ani kęsa, a jakakolwiek myśl o jedzeniu wiązała się z natychmiastowymi sensacjami żołądka.
Małgorzata była w ciąży, lekarz rodzinny dawał jej kolejne zwolnienia z pracy. Mogła więc spać, ile wlezie. Nawrocki, czekając, aż ekspres wypluje ostatnie krople, patrzył na nią, opatuloną kołdrą aż po szyję, nie bardzo wiedząc, co myśleć o tym wszystkim. Tyle lat mieli kłopoty z ciążą, aż tu nagle taka niespodzianka! Zupełnie znikąd. Udało się, bo tak chciał los. Ślepy traf, który rządzi życiem, a którego wyroki tak bardzo pragniemy racjonalizować lub - przeciwnie - idealizować. Nawrocki niespodziewanie odkrył w sobie nagłą obojętność. Tyle się naczekał, tyle się namyślał, nazastanawiał, a nawet - tak, tak - napłakał w chwilach samotności - że czuł się teraz wypalony, wydrążony i pozbawiony jakiegokolwiek entuzjazmu. Na razie nie wiedział, jak bardzo ruszy go cała ta sprawa. Jak będzie latał po oddziale położniczym w poszukiwaniu pielęgniarki, jak wypstryka w amoku, niczym jakiś popieprzony Japończyk, cały film, robiąc zdjęcia Jaśkowi, jeszcze umazanemu śluzem i wrzeszczącemu. Jak poczuje ucisk w gardle, kiedy podadzą mu Jaśka do potrzymania, gdy tymczasem lekarz zszywać będzie Małgorzatę. Tak, to wszystko było wciąż przed nim. Nowe życie, inny świat, którego tak bardzo pragnął przez te wszystkie lata daremnego, zdawałoby się, oczekiwania. Ale na razie był mglisty poranek, dzień zapowiadał się rutynowo i Nawrocki ze zwykłą niechęcią łykał gorzką kawę.
Niechęć tę pogłębiały myśli o stanie umysłu małżonki. Irek czytał, co prawda, rozmaite uczone poradniki na temat przebiegu ciąży i wiedział, że wiąże się ona często z ekscentrycznymi zachciankami natury kulinarnej (zdarzyło się już nieraz, że zasuwał nocą do sklepu po korniszony lub maślankę), był więc przygotowany na - jak sam sądził - wszelkie możliwe dziwactwa, ale nie przewidział jednak tego, co nastąpiło. Po pierwsze, Małgorzata zaczęła pasjami słuchać Radia Maryja. Po drugie, kiedy tylko wracał do domu, zazwyczaj wykończony po dyżurze lub śledztwie, kazała mu słuchać wieczornych modlitw lub antenowej publicystyki. A wreszcie, po trzecie, zdawała się ulegać indoktrynacji.

- Zobaczysz - mówiła - że w tej twojej Unii (Nawrocki był wstrzemięźliwym zwolennikiem akcesji) każą nam po śmierci oddawać Niemcom organy do przeszczepu. Wszystko już jest uzgodnione. Ludziom się tego nie mówi, boby protestowali, ale odpowiednie dokumenty zostały podpisane. Chcesz czy nie chcesz, twoje nerki lub serce pojadą na Zachód. Tak będzie. Nasze dzieci będą umierać, a tam tłuste Szwaby, których ojcowie najechali polską ziemię podczas wojny, będą teraz przedłużać sobie życie naszym kosztem.
Trudno było polemizować z tak stanowczymi poglądami. Ilekroć więc Nawrocki wracał z pracy, już otwierając drzwi, myślał, jakąż to rewelacją podzieli się z nim dziś Małgorzata. I zazwyczaj nie bywał rozczarowany.

- Słuchaj - perorowała na przykład - jest pomysł, by zgłosić taką oto inicjatywę ustawodawczą w Sejmie: w miejscowościach, gdzie są sanktuaria, nie wolno sprzedawać alkoholu. W ogóle, rozumiesz? Wiesz, bo to niegodne, żeby pijacy łazili przy cudownym obrazie czy figurze. Tam jest tyle młodzieży, są ludzie starsi. Jakie to niewychowawcze! Co oni wtedy myślą? Przecież to obraza dla świętego miejsca! Nawrocki kiwał wówczas głową, bo co miał odpowiedzieć? Wymykał się do kuchni, by zrobić sobie wieczorną herbatę, albo zamykał się w łazience, udając, że przypiliła go nagła potrzeba fizjologiczna. Ale zdawał sobie sprawę, że ma problem. Dziwactwa Małgorzaty pogłębiały się. Dzwoniła do radia i brała udział w jakichś pogwarkach na antenie, których tematem było zdziczenie społeczeństwa albo żydomasoński charakter władz Unii Europejskiej. Co gorsza, bez żenady przedstawiała się nazwiskiem, i Nawrocki wciąż modlił się w myślach, by nic z tych ekscesów jego żony nie dotarło do uszu przełożonych. Na całe szczęście wyższa kadra policyjna miała piękne peerelowskie korzenie, więc zapewne Radio Maryja wśród tej grupy społecznej nie było zbyt licznie słuchane. Co też pozwalało komisarzowi wieść względnie spokojne życie zawodowe. A media komercyjne, jeśli już, to ekscytowały się skandalami wstrząsającymi wciąż od pewnego czasu Komendą Stołeczną. Prasa i telewizja interesowały się przede wszystkim nieudolnością kolegów Nawrockiego, tropiły korupcję (a ta na dobre gościła w gabinetach i korytarzach Komendy), wywlekając na światło dzienne rozmaite przekręty i przewałki. Dlatego Nawrocki czuł się w miarę bezpieczny. Jego życie było jednym wielkim chaosem, o tak, ale kilku spraw pilnował z godnym podziwu uporem.
Dawno temu, zaraz po studiach, kiedy wiedziony nie do końca uświadamianą potrzebą, odpowiadając na ogłoszenie prasowe, zgłosił się do pracy we właśnie przepoczwarzającej się w policję państwową Milicji Obywatelskiej i po zakończonej sukcesem weryfikacji oraz testach sprawnościowo-psychologicznych został przyjęty na kurs przysposabiający, postanowił sobie, że będzie się trzymał z daleka od wszystkich ciemnych i pachnących na milę nieuczciwością propozycji. Co więcej, udało mu się - jak dotąd - dochować wierności własnemu postanowieniu. Zyskał z czasem wśród kumpli przydomek "niezłomnego”. Przełożeni, oczywiście, także o tym wiedzieli. Co jak co, ale Nawrocki uwikłany w jakieś brudne sprawki - to wydawało się rzeczą nieprawdopodobną.

- To tak, wyobrażasz sobie, jakby Leszek Kołakowski został przyłapany w bramie na gwałceniu staruszki - dowcipkował Zbynio, kumpel Nawrockiego, z którym czasem komisarz wpadał na piwo po stresujących zajęciach. - Chłopie, ty uchodzisz za niewinnego jak dziewica. I tak trzymaj, bo jakieś zasady muszą w końcu być, nie? Ale święci wśród grzeszników natychmiast budzą podejrzenie. Komisarz zdawał sobie sprawę z tego, że był wielokrotnie prześwietlany przez wydział wewnętrzny, że przyglądano mu się z sumienną drobiazgowością, która cechowała zawsze, od początku świata, wszystkich inkwizytorów. Przesłuchiwano go, a właściwie rozmawiano z nim, niby dobrodusznie, wiele razy. I zawsze wychodził z tego młyna zwycięsko. Fakt, że nie dał nikomu najmniejszego powodu do podejrzeń, napawał go dumą w tych nielicznych momentach satysfakcji, kiedy czytał w gazetach o kolejnym upadku swoich kolegów po fachu. Wprawdzie satysfakcja ta w żadnej mierze nie przekładała się na sytuację materialną jego rodziny, ale...
No właśnie, "ale”. To "ale” pozwalało mu rano wstawać bez poczucia niesmaku, bez nienawiści do siebie samego. Wiedział też, że uchodzi za dziwaka, że z jednej strony spełnia rolę wyrzutu sumienia, z drugiej alibi dla bardziej podatnych na uroki życia kolegów. W jakiś sposób jego naiwna uczciwość dawała bowiem usprawiedliwienie tym, którzy okazywali się w chwili próby słabsi od niego i ulegali pokusie. Słyszał nawet o tym, że chłopaki z drogówki wożą jego fotografię w radiowozach, żeby w razie czego nie wygłupić się ze słynną propozycją "innego” załatwienia sprawy ewentualnego wykroczenia niż wymierzenie kary w postaci mandatu. Ta wewnątrzresortowa sława była, co prawda, powodem do chluby i nie można powiedzieć, że Nawrocki tak całkiem obojętnie traktował liczne przejawy szacunku, a nawet podziwu, jednak tylko on naprawdę wiedział, na jak kruchych podstawach została owa sława ufundowana. Wyniosła uczciwość Irka, który nie zadowalał się propozycjami drobnych łapówek, ległaby natychmiast w gruzach, jak podejrzewał sam zainteresowany, gdyby tylko stanął wobec perspektywy nielegalnego naprawdę wysokiego zarobku. Bo to, co prawdziwie chroniło Nawrockiego przed korupcją, wywodziło się z jego poczucia wyższości, a nawet, rzec by można, arystokratyczności. Komisarz brzydził się bowiem powszedniością i trywialnym banałem. Jeździł starym samochodem (koledzy, zwłaszcza ci współpracujący z gangami, mieli o dwa nieba lepsze), mieszkał w blokowej norze, ubierał się w supermarketach, palił tani tytoń (choć preferował fajkę i nigdy nie przekonał się do papierosów, co zaowocowało ironicznym w swej wymowie przydomkiem "Sherlock”, nadanym mu przez współpracowników), jadał w wietnamskich barach, ale jednocześnie wciąż piastował marzenie o sobie samym lepszym, niż był naprawdę. Co znaczy, że widział się księciem pośród plebsu. Wybranym pośród skazanych na zwyczajność. To, czego natomiast Nawrocki nie wiedział, to to, że jest w istocie mizantropem. A mizantrop, choćby przypadła mu w udziale rola everymana, więc każdego z nas, zawsze marzy o inności i odrzuca pokusę bycia takim samym jak wszyscy, gdyż ma poczucie swej wyjątkowości. W jego wypadku oznaczało to, że brzydził się zwykłymi łapówkami, bo uwłaczały jego poczuciu własnej godności. Ale nie było powiedziane, że nie uległby prawdziwie wielkiej pokusie. Jego szczęście, że żadna taka perspektywa nie rysowała się na horyzoncie. "Na razie”, podpowiadał mu głos wewnętrzny, obijający się neurotycznym echem o czaszkę w chwilach rozrzedzonych alkoholem. Bo przecież lubił sobie wypić, kiedy nikt, poza najbliższą rodziną, nie widział jego upodlenia. Jednym słowem, Nawrocki pozostawał panem swojej słabości, gdyż do tej pory nie zaproponowano mu czegoś, z czego odrzuceniem nie umiałby sobie poradzić. Bo jeśli już ulec, to na całego. Zaryzykować pełną stawkę, pójść va banque. Dać się porwać ciemnej stronie mocy.
Z tej swojej odrębności czerpał wszakże Nawrocki pewne korzyści. Po pierwsze - posiadł przywilej pracy w samotności, gdyż przełożeni, po kilku nieudanych wcześniejszych próbach, poniechali myśli o przydzieleniu mu partnera, choć praca w dwuosobowych zespołach stanowiła skądinąd normę w firmie. Po drugie - dostał własny gabinet, co już samo w sobie było niebywałym wydarzeniem w kontekście niewiarygodnie skromnych możliwości lokalowych Komendy. Nawet jeśli miano gabinetu nosiła ciemna klitka, niegdyś zagracona przez sprzęt techniczny, używany w pracy operacyjnej przez esbeków. W tym małym pokoiku mieściło się całe jego królestwo. Tony papierzysk, notatki, fotografie dotyczące spraw niechcianych, nierozwiązanych, zaniechanych. Cała kronika policyjnych porażek i sukcesów, o jakie się otarł. Komisarz wierzył bowiem w siłę archiwum. Niczego więc nie wyrzucał.
I bywał też kimś w rodzaju konsultanta, jakby niezależnego bibliotekarza dla kolegów, którzy wiedzieli, a wiedzieli niemal wszyscy, o tej jego skłonności. Kiedy śledztwa się ślimaczyły, zbaczały w ślepe zaułki, stawały w miejscu - pukano do drzwi Nawrockiego i zwierzano mu się z kłopotów. A on szukał potem długo, szperał w papierzyskach i zdarzało się, że w końcu coś tam wygrzebywał. Jakiś duperelny, zdawałoby się, szczegół, jakąś marginalną relację, jakiś pokiereszowany przez czas i ludzkie zapomnienie protokół. Nie znajdował rozwiązań - znajdował inspirację, która pomagała kolegom ruszyć z miejsca. I choć równie często nie udawało mu się pomóc - to ceniono go i za to: za szansę, którą stanowił, za nadzieję, jaką dawał. "Idź do Nawrockiego, może coś wynajdzie” - mawiali do zmaltretowanych nieudanym śledztwem policjantów ich szefowie, i to było właśnie owo ostateczne wyjście, gdy już wszystko zawiodło.
A wreszcie - po trzecie - nikt Nawrockiemu nie zawracał głowy zwyczajnymi śledztwami, takimi, które wymagają pracy kolektywu, żmudnych i wielotygodniowych czynności operacyjnych. Nie wciągano go też do wszystkich głośnych spraw związanych z gangami, uparcie nazywanymi przez media mafią - z jednego podstawowego, jak myślał o tym sam Nawrocki, powodu. Brakowało mu bowiem przebojowości, której fundamentem była twardość, a może nawet pewna brutalność charakteru. Już dawno zauważył, a nawet zdziwił się nieco tą obserwacją, że jego liczni koledzy, zwłaszcza ci, którzy mieli do czynienia z prawdziwymi gangsterami, są w gruncie rzeczy do nich podobni. Te same skóry i komóry, a nierzadko i fury podobne. Po obu stronach barykady stali w istocie bad guys, tyle że mieli różnych pryncypałów. Ale może tak trzeba, tłumaczył sobie Nawrocki, zwłaszcza wtedy, gdy spotykał w gabinetach czy na korytarzach kolejnych nowych, których brał początkowo za klientów firmy, a nie za kolegów. Na wilki wysyła się w końcu nie mniej dzikie z natury, lecz szkolone psy.
Traktując go w szczególny sposób, przydzielano Nawrockiemu takie sprawy, o których w Komendzie mówiło się, że są zakręcone albo, dosadniej - popieprzone - i nie wiadomo, jak je ugryźć. Jeśli i on sobie nie radził i śledztwo w końcu umarzano, dostawał obowiązkowy, acz w gruncie rzeczy nieszkodliwy, ochrzan od przełożonych oraz kolejną teczkę do przejrzenia. Jeśli natomiast jego samodzielna praca przynosiła efekty, splendory spadały na kolektyw.
W pewnym sensie Nawrocki osiągnął więc to, o czym skrycie marzył: elitarność. Szanowano go na swój sposób, bo był człowiekiem do specjalnych poruczeń, choć oczywiście śmiano się również z niego i jego dziwactw. Wiedział o tym, ale jednocześnie radził z tym sobie znakomicie. Ba, nawet dyskontował tę swoją wyjątkową pozycję. Chociażby strojem. Nie nosił ani skór, ani wyleniałych marynarek czy myszowatych wiatrówek, nie golił się na łyso ani też nie pozwalał sobie na rozczochraną czuprynę. Lubił natomiast dżinsy i kolorowe koszule, na które przełożeni patrzyli, co prawda, spod oka, ale jednocześnie powstrzymywali się zazwyczaj od komentarza.
Komisarz został z czasem agentem systemu do spraw pozasystemowych, choć Bóg jeden wiedział, ile kosztowało go to trudu, wyrzeczeń - polegających na wielokrotnych próbach dostosowania się - frustracji i gorzkich doświadczeń. Najpierw postanowił żyć jak inni z jego środowiska, ale kiepsko mu to wychodziło. Aż w końcu, bliski rezygnacji, złożył nawet prośbę o zwolnienie ze służby. Wtedy wezwał go Generał. W nowych czasach miał oczywiście zupełnie inny stopień, ale nikt nie nazywał go inaczej niż właśnie Generałem. Był wysoki, szpakowaty i nie wyglądał zupełnie na swój przedemerytalny wiek. Powiadano, że zaczynał w komandosach, później podobno się wycofał, skończył studia, a nawet doktoryzował się z biologii. Plotka głosiła, że brał również udział w supertajnym programie budowy polskiej broni biologicznej w peerelowskich czasach za panowania Edwarda Gierka i jego ekipy, co to miała ambicje mocarstwowe. Aż w końcu na własną prośbę, jak wieść niosła, wylądował w milicji w pionie dochodzeniowo-śledczym i tam dosłużył się najwyższych odznaczeń oraz generalskich szlifów. Co tu dużo mówić, był legendą. Co prawda, zbierającą się powoli do odejścia ze służby, ale wciąż wpływową.
- Panie kolego - od tego retorycznego zwrotu rozpoczął Generał spotkanie z Nawrockim, który stał wyprężony jak struna przed biurkiem o powierzchni niewiele mniejszej niż pokład średniej klasy lotniskowca. - No więc, panie kolego, co to za ekscentryzmy pan mi tu wyprawiasz? - zadał pytanie tonem łagodnego upomnienia.
Generał był zawsze uprzejmy i - powiadano - że nawet jak opieprzał, to delikwent miał wrażenie, że odbywa właśnie audiencję u jakiegoś nadzwyczaj subtelnego arystokraty. Nigdy też nie uznawał rang i zwracał się do wszystkich - obojętne: swoich zastępców czy kierowców - w ten sam sposób. Zdarzało mu się używać skomplikowanego słownictwa, czym na ogół wprawiał swych rozmówców w chwilowy popłoch, dbał o poprawność składni, nie przeklinał. Cud, że się taki w milicji uchował, mówiono. Ale Generał miał wyniki, choć nigdy nie pchał się na afisz. Swoje sukcesy pozwalał przedstawiać innym, sam pozostając szarą eminencją. Najwyraźniej ta rola całkowicie go satysfakcjonowała. Co więcej, podobno nigdy nie był członkiem partii w PRL-u, która to okoliczność długo blokowała mu awans.
- Ale widać, że nawet komuna ceniła niektórych fachowców. Zwłaszcza tych, których praca podnosiła jej współczynnik zaufania społecznego - drwił sobie Patryk, kolega Nawrockiego, przed samym spotkaniem z Generałem, kiedy komisarz, wiedząc o tym, że jego znajomy miał niegdyś do czynienia z tajemniczym przełożonym, wyciągnął go na zwierzenia przy piwie. - Stary - ciągnął Patryk - to jest gość z innego świata. Pojmujesz, on jak mówi, to jakbyś jakiegoś profesora słuchał, a jednocześnie wszystko jest jasne jak słońce. Żadnej mowy-trawy, żadnego: "podjęliśmy intensywne działania, mające na celu ustalenie rzeczywistej roli podejrzanego we wspomnianej aferze” - i tak dalej. Po prostu konkrety i tyle. On, rozumiesz, powinien dawno zostać ministrem, a nie uganiać się za złodziejaszkami, choćby i tymi na dużą skalę. Ale ministrem to on już nie zostanie. Za inteligentny jest. I niedzisiejszy - zakończył swą opowieść Patryk, wychylając do dna trzecie duże piwo.
To było w sumie pocieszające, ale kiedy komisarz stanął w końcu samotnie przed obliczem nadinspektora, w łeb wzięły wszystkie uprzednie plany rozegrania tej rozmowy.
- Panie generale, przepraszam, to jest, panie nadinspektorze - zająknął się z miejsca.
- Panie kolego - wpadł mu w słowo Generał - tylko bez tej tytulatury, to takie żenujące. Proszę mówić zwyczajnie.
- No więc, panie ge... to jest, chciałem powiedzieć - Nawrocki zdecydował się w desperacji na najprostsze rozwiązanie - proszę pana. Ja, no, ja... już nie mogę - wypalił wreszcie w przypływie ostatecznej beznadziei.
- A, pan kolega, znaczy się, przemęczony? To normalne, normalne, szczególnie gdy robota nie pozwala złapać dystansu. Tak, to normalne - powtórzył nadinspektor z lekkim zaśpiewem, przeglądając jednocześnie teczkę osobową komisarza. - Kolego Nawrocki - ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic - ja pana obserwuję od dłuższego czasu, czytałem pańskie papiery, a zwłaszcza pańskie testy zwróciły moją uwagę. Pan jak najbardziej nadajesz się do tej pracy, tylko panu jeszcze nikt o tym dobitnie i jednoznacznie nie powiedział. Prawda? No, widzi pan. No to ja panu mówię...
- Panie ge...
- Proszę, kolego Nawrocki. Ja już wszystko wiem. - Generał odłożył teczkę i łypnął na komisarza spod przymrużonych powiek. - Zrobimy tak. Na razie pojedziesz pan do Ameryki, żeby zobaczyć, jak to się naprawdę robi, to znaczy, jak ta nasza robota powinna wyglądać. Znasz pan angielski. To plus. Rozejrzysz się pan, odpoczniesz trochę. Potem, po powrocie, znajdziemy panu miejsce odpowiednie do jego kwalifikacji i uzdolnień, gwarantuję to. Będziesz pan zadowolony. To co, zgoda? - Generał zakończył w takim tonie, jakby oferował Nawrockiemu niezobowiązujący wyjazd na atrakcyjną wycieczkę krajoznawczą.
Podróż do Ameryki okazała się dla Nawrockiego czymś zupełnie przełomowym. Generał rzeczywiście załatwił wszystko tak, jak obiecał. A jednocześnie bardzo dyskretnie. Staż w Los Angeles Police Department miał w sobie coś ze snu. Praca, tak, oczywiście, a jednocześnie luz i autentyczna życzliwość kolegów po drugiej stronie Atlantyku. I wciąż opowiadano mu anegdoty o tym najbardziej zwariowanym z miast Ameryki. Ekscentrycy, świrusy, artyści - oraz ich fobie - to był temat wieczornych pogawędek w barze. Bo też czym innym można mu było zaimponować? No tak, jak się nie ma prawdziwej historii w zanadrzu, trzeba sobie radzić w inny sposób. Wywieziono kiedyś całą grupę środkowoeuropejskich policjantów na zwiedzanie domu Jeffersona. To tak jakby u nas zawieźć gości do katedry wawelskiej. Jefferson to legenda Ameryki, jeden z ojców założycieli, twórca, czy raczej współtwórca, amerykańskiego porządku, powtarzał sobie Nawrocki słowa przewodnika. A dom-muzeum? "E tam, taka sobie leśniczówka” - ocenił po wszystkim Staszek, podinspektor z jakiejś dziury w Małopolsce, który trafił na staż tylko dlatego, że znał język. Co skłoniło Nawrockiego do refleksji, że w Ameryce wielkie rzeczy w europejskim rozumieniu okazują się małe, a małe niespodziewanie jawią się wielkimi. Ale ogólnie: rozczarowanie i tyle. Jednakże Los Angeles naprawdę zafascynowało Nawrockiego. Tak brzydkiego miasta nie widział nawet na Śląsku, choć w rankingu mogłyby startować Żory albo Rybnik. Los Angeles przebijało jednak wszystkie inne propozycje absolutną depersonalizacją przestrzeni. To była prawdziwa współczesna Sodoma, gdzie próżno szukać pokrewnej ludzkiej duszy. Ale LA miało i swoje zakamarki, tajemne miejsca, w których koncentrowały się na chwilę ludzkie namiętności.
W policyjnych barach, dokąd po dniu obfitującym w rozmaite szkolenia zabierano ich wieczorami - a raczej późną nocą - skrzyło się życie. W rozmowach, spięciach, dialogach. Szczegóły dawnych śledztw, niuanse rozpraw sądowych, niczym z powieści Johna Grishama, jaśniały wtedy dawnym blaskiem, a barowe rozmowy, pełne chełpliwych przechwałek i tyleż stereotypowych, co katalizowanych alkoholem zwierzeń, rozwiewały i upiększały nudę żmudnej, zwyczajnej roboty. Nawrocki starał się zawsze siadać w pobliżu Steve`a, jednego z oficerów tamtejszej dochodzeniówki. Steve miał w rodzinie przodków ze Starego Kontynentu, o czym nigdy nie omieszkał wspomnieć nawet w chwilach najbardziej rozkręconej libacji. Był to w końcu powód do poczucia wyższości w tym doprawdy zakompleksionym, acz nadrabiającym minami towarzystwie. A na dodatek jakaś część nie do końca zagłuszonej wschodnioeuropejskiej natury prowokowała Steve`a wciąż, by sprostać tradycji gawędy, uprawianej w zamierzchłych wiekach na dalekich rubieżach Starej Ziemi, kiedy nikt, nawet najbardziej zakręcony futurysta, nie marzył jeszcze o powstaniu telewizji likwidującej komunikację słowną między ludźmi. Steve gadał i opowiadał jak nakręcony - i to było piękne, bo przypominało Nawrockiemu czasy, kiedy w jego ojczyźnie nikt się nie śpieszył, a dobra anegdota więcej była warta niż wszystko inne.
- Słuchajcie, mieszkamy w zupełnie zwariowanym miejscu - zagajał Steve nad dopiero co rozpoczętym kuflem piwa. - Zrozumiałem to wówczas, gdy prowadziłem jedną taką sprawę, w którą uwikłany był pewien weterynarz, specjalizujący się w leczeniu ryb. Wyobrażacie sobie, on się zajmował tylko rybami, takimi z akwarium, i, co więcej, potrafił się z tego utrzymać. Na dodatek łączył weterynarię z psychoterapią zwierzęcą i jakimś tam porąbanym milionerom potrafił wmówić, że ich ryba czy ryby potrzebują masażu relaksacyjnego, który zresztą wykonywał od razu na miejscu. Wiecie, ile facet wyciągał rocznie? Ponad trzysta tysięcy! Tak, pewnie nigdzie poza LA taki numer by nie przeszedł, nawet w Nowym Jorku. Oni tam jednak nie do końca jeszcze odlecieli - mówił, zaśmiewając się, Steve.
A wtedy właśnie Nawrocki, rozglądając się uważnie na boki, bo chłonął Amerykę wszystkimi zmysłami, zamyślał się nad zdroworozsądkowością swoich gospodarzy. Amerykańscy policjanci przerażali go zimnym profesjonalizmem, który przejawiał się w konsekwentnym przestrzeganiu bardzo zresztą racjonalnych - w przeciwieństwie do polskich - procedur. Do it always by the book - powtarzali do znudzenia, co po naszemu znaczy: "Trzymaj się zawsze litery prawa”. Albo lepiej: "Nigdy nie przekraczaj regulaminu”. Żadnych Brudnych Harrych, żadnego Eddiego Murphy`ego w roli niesfornego gliniarza z Beverly Hills, z trudem, ale jednak tolerowanego, przez swoich przełożonych. To tylko w filmie i powieściach zdarzały się w dochodzeniówce jakieś wyrazistsze osobowości. Naprawdę istniał jedynie wielki, funkcjonujący według nudnych, raz na zawsze określonych reguł mechanizm. Żmudna robota śledcza, doprowadzona do skutecznej perfekcji, kończąca się zazwyczaj pełnymi satysfakcji chwilami na sali sądowej. I żadnego poczucia niespełnienia, albo może to był tylko teatr dla nich, ubogich krewnych z zapadłych rejonów Europy, dopiero docierających się w prawdziwej policyjnej robocie.
Ale właśnie tam, w Ameryce, Nawrocki zrozumiał pewną smutną rzecz i uświadomił sobie do końca własne położenie. Z jednej strony zazdrościł tutejszej policji skomputeryzowanych laboratoriów, pracujących pełną parą całą dobę i przesyłających wyniki analiz w terminach, o których w rodzinnym kraju mógłby tylko pomarzyć, sprzętu, warunków pracy, przywilejów zawodowych. No i pensji, która może i zawrotna wedle amerykańskich standardów nie była, ale i tak pozwalała na życie, jakie na miejscu, w ojczyźnie, było zupełnie nieosiągalne. Z drugiej strony, im bardziej otwierała się przed nim wiedza o tym przeraźliwie skutecznym, choć - jak wszystkie - niewolnym od pomyłek systemie, im uważniej przypatrywał się swoim amerykańskim kolegom po fachu, rejestrując ich zabójczą dla przestępczości metodyczność, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że minął się ze swoim czasem. On miał w sobie coś - przynajmniej chciał dla własnego dobrego samopoczucia wierzyć w to, że ma - z pioniera, prekursora, artysty. Jak Sherlock Holmes, wyprzedzający swój wiek - może więc kumple czuli to instynktownie i w końcu nie tylko z powodu skłonności do fajki nadali mu taką właśnie ksywkę? Jak Sherlock Holmes - archaiczny samotny łowca z dawnych lat. Nikt nigdy nie powiedział Irkowi, że w istocie jest on romantykiem, że przynależy do czasu żaglowców i doskonalonej maszyny parowej. Marzenia Nawrockiego o wielkich dochodzeniach, podczas których mógłby polegać przede wszystkim na własnej intuicji i inteligencji, były staroświeckie i nieżyciowe.
Ameryka nauczyła go wszakże jednego, a mianowicie że sukces jest dzieckiem pragmatycznego myślenia i lodowato beznamiętnego wykonywania obowiązków służbowych. Ameryka uświadomiła mu także jeszcze jeden istotny aspekt jego pracy. Otóż solidne rzemiosło ceniono tam bardziej od rozwichrzonej, choćby i naznaczonej geniuszem, improwizacji. Bo w konsekwencji dawało to - statystycznie - lepsze efekty, a efektywność jest w końcu tym, co się w każdej robocie, nawet tej z pozoru niewymiernej, liczy przede wszystkim.
Komisarz uświadomił sobie jeszcze jedną ważną kwestię podczas pobytu na Nowej Ziemi. Zobaczył oto, do czego zdolna jest ludzka wyobraźnia, jeśli tylko pozwolić jej na nieskrępowaną twórczość. Ta "twórczość” w wymiarze, który go zawodowo interesował, przybierała, rzecz jasna, mroczne oblicze, i bywały chwile, że Nawrockiemu włos stawał dęba na głowie, gdy studiowali podczas zajęć jakieś konkretne przypadki (case studies, tak to tu nazywano) seryjnych morderstw lub nieumotywowanych, bo będących efektem dysfunkcji psychicznych, zbrodni. To właśnie wtedy Nawrocki uzmysłowił sobie banalną oczywistość, że wolność ma swoją ciemną stronę, wyzwala bowiem z człowieka nie tylko to, co dobre, twórcze i przedsiębiorcze. A komisarz, jako romantyk będący, co prawda, zarazem mizantropem - chociaż jak to ujmował Mirek Zomowiec w swym czerniakowskim dialekcie, "jedno drugiemu nie wyklucza” - wierzył naiwnie w głębi duszy właśnie w pozytywne cechy ludzkiej osobowości. Ale wolność jest w końcu jedynie szlachetniejszą siostrą chaosu i nie wszyscy potrafią to zrozumieć.
Wracał więc z Ameryki z przeświadczeniem, że najbliższe lata przyniosą w jego kraju eskalację przestępczości, zwłaszcza tej, której obawiał się najbardziej i która najbardziej go niepokoiła. Przewidywał w przebłyskach kasandrycznych wizji, które, jeśliby tylko mógł, oddaliłby chętnie jak najszybciej od siebie, że łacińska sentencja homo homini lupus est (nauczono go ongiś w szkole) objawi w niedalekiej przyszłości nowe, zatrważające oblicze, któremu nawet on, zatwardziały w bojach z ludzką niegodziwością, choć wciąż na swój sposób naiwny, być może nie będzie umiał sprostać. I potem, po powrocie zza oceanu, zawsze wracał do tych amerykańskich spostrzeżeń, ilekroć newsy wyczytane w gazetach lub obejrzane w telewizji zdawały się potwierdzać jego pesymistyczne prognozy.
Proszę bardzo, ostatni przykład, sprzed dwóch dni. Prosto z pieca, jeszcze świeżutki. Dwóch młodzieńców zakatowało dwudziestoletnią dziewczynę w pociągu, żeby uczcić - tak jest! - urodziny jednego z nich. Nawrocki w podobnych sytuacjach reagował na dwa sposoby: albo nagłym zniechęceniem i chwilową depresją, albo - przeciwnie - agresją, którą starał się zawsze wyładować, zanim przystąpił do, jak się to pięknie określało w oficjalnym języku procedur policyjnych - "obowiązków służbowych”. Ale po przetrawieniu każdej takiej informacji coś w nim narastało, czuł to. I z czasem coraz bardziej się bał. Nie, nie o siebie, nie o realia roboty. Bał się swoich potencjalnych reakcji, bał się, że któregoś dnia zwyczajnie nie zdzierży i że będzie to dzień ostateczny. Dzień absolutnej i prawdziwie demonicznej katastrofy, w którym nie sprzeniewierzy, co prawda, własnej uczciwości, ale sprzeniewierzy się prawu i uczyni coś, czego uczynić żaden człowiek mający się za przyzwoitego nie powinien. Cokolwiek miałoby to znaczyć, powtarzał sobie w myślach, bo to sformułowanie podobało mu się, niosąc ze sobą apokaliptyczny wydźwięk...
Ciekawe, że zarówno Krzysztofowi, jak i komisarzowi przyszła tego mglistego jesiennego poranka podobna myśl do głowy. To znaczy myśl z podobnym lejtmotywem: zagłady, upadku końca. Cokolwiek miałoby to znaczyć, powtórzmy w tym miejscu za Nawrockim. My jednak wiemy więcej i możemy zdradzić, że owa niezwykła synchroniczność - czy może raczej podobieństwo - spostrzeżeń nie skończyła się jedynie na odnotowaniu tego zadziwiającego paralelizmu. Bo los miał oto doprowadzić do spotkania - ujawnijmy: po latach - obu podobnie tego dnia odczuwających bohaterów.
Aha, bo gotowi bylibyśmy zapomnieć. Po powrocie z Ameryki komisarz Nawrocki odczuł jeszcze jeden raz opiekuńczy nadzór Generała. Wezwany przez bezpośredniego szefa, który lekko skrzywiony, zakomunikował mu najnowszą decyzję, usłyszał, że otrzymuje samodzielne stanowisko dochodzeniowe, że zajmie się teraz sprawami nieszablonowymi i będzie rozliczany inaczej niż reszta oficerów.
Od tej pory rutyną Nawrockiego stała się niecodzienność. Po kilku latach pracy przestał się właściwie dziwić czemukolwiek. Jego znudzony głos, potwierdzający otrzymanie każdej, choćby i najbardziej nieprawdopodobnie brzmiącej wiadomości o kolejnej sprawie, przyjmowany był po drugiej stronie słuchawki ze zdumieniem i niedowierzaniem, ale komisarza już naprawdę mało co ruszało. I tak samo, ze spokojem, odebrał tego jesiennego poranka telefon, który wytrącił go z zamyślenia nad kawą.

Książka "Przylądek pozerów" - Jarosław Klejnocki - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński.