pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Oto drzewo życia. Kazania pasyjne

Autor książki:

ks. Tomasz Ważny CM

Dane szczegółowe:
Wydawca: Fides
Oprawa: miękka
Ilość stron: 100 s.
Wymiar: 120x170 mm
EAN: 9788389016287
ISBN: 83-89016-28-1
Data: 2006-03-31
Cena wydawcy: 10.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Dwie serie kazań pasyjnych zatytułowane: Zdziwienia na drodze Męki oraz Świadkowie Męki
fragment książki do poczytania
WSTĘP
Niniejszy zbiorek zawiera dwanaście rozważań pasyjnych. Dwanaście, a więc tyle, by złożyły się na dwa pełne cykle, głoszone w sześć kolejnych wielkopostnych niedziel. Pierwszych sześć, napisanych bezpośrednio przed tą publikacją, nazwałem roboczo i zupełnie nieoficjalnie "zdziwieniami na drodze Męki". Sześć pozostałych napisałem wiele lat temu, będąc jeszcze w seminarium. Po pewnej korekcie i uzupełnieniach, zdecydowałem się opublikować je w tym zbiorze, zżymając się (nie kryję) na pewien nadmiar psychologizmu w opisach "świadków Męki", bo tak z kolei nazwałem kiedyś ów cykl. Mimo to, i mimo że dziś napisałbym pewno te teksty trochę inaczej, ryzykuję publikację ich po latach. Są w końcu świadectwem odczuć i zamyśleń bardzo jeszcze młodego człowieka, który - odrabiając, de facto, zadanie z homiletyki - w taki właśnie sposób chciał owe zamyślenia uzewnętrznić. Nieodmiennie ufam, że spotkają się te rozważania z życzliwym przyjęciem Szanownych Czytelników.
CHRYSTUS W OGRÓJCU
"Twą ludzką naturę pokazałeś nam tej nocy,
gdy ogarnięty lękiem byłeś w agonii
i modliłeś się do Ojca, który jest w niebiesiech".
(Nerses Sznorhali, Jezus)
Cicho było tego wieczoru w sadzie Getsemani. Cicho, jak każdego innego wieczoru. Nie ciszej wcale. Tu zawsze było cicho. Gałęzie drzew tylko szumiały od czasu do czasu, gdy silniejszy wiatr z zachodu wspinał się po stoku wzgórza oliwnego. No i potok Cedron niegłośno szeptał cieniutkimi kaskadami strumyków wody - a i to nie zawsze, bo przecież były okresy, gdy wysychał całkowicie. Cicho tu, bo do ostatnich zabudowań miasta było dość daleko. Dziś, stojąc na tym miejscu wieczorną porą, widać migotliwe "światła wielkiego miasta". Uliczne latarnie, układające blaskiem swych lamp coś na kształt nieregularnej pajęczyny, mniejsze, lecz bardziej kolorowe i rozsypane, jakby krople rosy pomiędzy pajęczymi nićmi, no i wreszcie skrzące się wszystkimi kolorami tęczy świetlne reklamy - nieodłączny atrybut gwarnej stołecznej metropolii. Wtedy, przed dwoma prawie tysiącami lat, rozjaśniała się nocna Jerozolima nikłymi tylko płomyczkami świec i kaganków, ulice tonęły w mroku i w bezksiężycowe noce miasto sprawiało zapewne dość przerażające wrażenie. Poza tym jednak miejsce u stóp Oliwnego Wzgórza, gdzie rozłożył się ogród Getsemani, było ciche, ustronne i całkiem malownicze.
U wejścia do ogrodu stała zniszczona szopa, albo raczej mały domek ogrodnika, koło którego siedziała na ziemi niewielka grupka ludzi. Przed chwilą Jezus kazał im usiąść tu właśnie, gdzie drewniana ściana domku chroniła przed wiatrem i wieczornym chłodem. Sam zaś udał się dalej w głąb ogrodu. Wziął ze sobą trójkę uczniów - Piotra, Jakuba i Jana. Pozostałej zaś ósemce (Judasz zniknął gdzieś już kilka godzin temu) - polecił zostać w pobliżu furtki. Siedzieli więc i nasłuchiwali z początku, czy jakieś odgłosy nie dochodzą z głębi sadu, wkrótce jednak dali się otulić ciepłą pierzyną snu po nielekkim przecież dniu, dniu pełnym dziwnych, niezwykłych słów i wydarzeń.
Tymczasem Jezus i tę trójkę zostawił w cieniu oliwnych drzew, sam zaś oddalił na odległość rzutu kamieniem. Piotr, Jan i Jakub stracili Go z oczu po tym, jak powiedział im: "Smutna jest moja dusza aż do śmierci. Zostańcie tu i czuwajcie!" (Mk 14, 34). Teraz i oni walczyli z ciężarem zmęczonych powiek, choć bardzo chcieli czuwać, choć bali się o swojego Mistrza, choć czuli, że może Mu dziś być potrzebna ich ochrona.
Wydawało się im, że wcale nie zasnęli. Minęło przecież chyba tylko kilka minut. Tymczasem ze snu (niestety jednak tak!) wyrwało samego Piotra pełne goryczy Jezusowe pytanie: "Śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać?" "Tak, Nauczycielu, to fakt: Duch ochoczy, ale ciało słabe... Och, i to jak słabe! Nie zdołało się zmobilizować nawet w obliczu niebezpieczeństwa, które - czuli to coraz mocniej - zbliżało się z każdym krokiem! Znów oddalił się. Słyszeli Jego kroki, cichnące coraz bardziej, tłumione przez rzadką trawę na ścieżce. I gdy tak słuchali i słuchali, i nadstawiali uszu, czy aby już nie wraca, ani się spostrzegli, jak zasnęli znowu.
A Jezus modlił się. "Modlił" - to słowo pasuje tu i nie pasuje zarazem. Bo cóż znaczy "modlił się" właściwie? Ukląkł i złożył ręce? I w niebo się wpatrywał, oparłszy się o wyłom skalny, jak przedstawiają Go tysiące odpustowych obrazów? Przecież nie! Wcale nie! On w ciszy zatopionego wieczoru, jak piszą mądrzy teologowie, przeżywał "mękę konania"! Już tu! Już teraz! Krwawym potem się pocił, co z lekarską drobiazgowością zauważył święty Łukasz. I bał się. Zwyczajnie się bał. Jego słowa: "Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich!" (Mt 26, 39) mówią o tym aż nadto wyraźnie.
Jezus modlił się, i przeżywał ową mękę konania, i pocił się potem krwawym oddalony zaledwie kilkanaście metrów od grupki zaspanych apostołów. A przecież potrzebował tych kilkunastu kroków po to, by w tej chwili, gdy podejmuje decyzję na wagę zbawienia świata, być zupełnie SAMOTNY. Chociaż...
Dziwię się sobie, że nigdy do tej pory nie zdziwiło mnie to nietypowe zachowanie Pana Jezusa, gdy w samym środku swojej samotnej modlitwy, zrywa się nagle, idzie do uczniów, po czym budzi ich i pyta z wyrzutem, dlaczego zasnęli i czy nie mogli choć dziś stanąć na wysokości zadania. Bo przecież nigdy do tej pory Boży Syn tak się nie zachowywał! Bo przecież często do tej pory przebywał w samotności i nie była ona dla Niego "ciałem obcym". Ba! Wydaje się, że lubił chwile spędzone w oddaleniu od ludzi. Że potrzebował ich, by pobyć ze swoim Ojcem, by polecić Mu swoją misję z jednej, i sprawy ludzkie z drugiej strony. Tymczasem właśnie tu, właśnie teraz, wiele na to wskazuje, owa samotna modlitwa stała się czymś ponad Jego siły. Właśnie tu i teraz potrzebował obecności najbliższych sobie ludzi.
Może (to aż nazbyt śmiała teza, ale nie potrafię podać innego wytłumaczenia) może owa samotność, samotność, w której narodziła się najważniejsza w historii decyzja, była NIE DO ZNIESIENIA nawet dla samego Boga? Może potrzebował w tej chwili choćby skromnej, modlitewnej solidarności zwykłych szarych ludzi, DLA KTÓRYCH przecież tę decyzje podejmował? Może chciał z ich strony choćby najmniejszego potwierdzenia tego, że Jego miłość do nich choć trochę ich obchodzi? Chyba się srodze zawiódł, gdy spostrzegł, że znów smacznie śpią u stóp oliwnych drzewek...
[...]
MARIA MAGDALENA
"O Krzyżu, który sprawiłeś, że Bóg wcielony na ziemi
stał się niewolnikiem naszego zbawienia,
człowiek natomiast stał się Królem w Bogu na niebiesiech.
Ty stałeś się stopniem,
dzięki któremu człowiek może wstąpić do nieba".
(Św. Paulin z Noli, Pieśń 19)
Stał teraz przed nimi - bezbronny, słaby, poraniony. Właśnie odzierali Go z szat. Podobnie czynili z dwójką skazańców, którzy mieli wraz z Nim zawisnąć na krzyżach. Obok, na ziemi, leżały trzy belki, na których wszyscy trzej rozciągną za chwilę swe ręce. Oto już kładą się na plecach, a dłonie żołnierzy zmuszają ich obolałe ramiona do ułożenia się wzdłuż krzyżowego drzewa. Zaległa cisza: krótkotrwała, ale w swej intensywności aż dojmująca. Dla skazańców nadszedł moment bólu do granic wytrzymałości. Dla tych, którzy stoją dokoła - chwila największych chyba emocji. Ręce pomocników sięgają po gwoździe. Młotki już przygotowane - wszystko działa jak sprawny mechanizm. Pierwszy gwóźdź przyłożony do nadgarstka. Młot uniesiony ku górze. Głuchy odgłos uderzenia. Jęk bólu wydobywa się z ust Jezusa. Ktoś w tłumie nie wytrzymuje i pada zemdlony na ziemię. Słychać szlochanie. Ktoś zatyka uszy. Owego zemdlonego człowieka wynoszą teraz na bok, przepychając się przez zbitą masę ludzką.
Maria ukryła twarz w dłoniach. Bała się, że także zemdleje. Jednak nie. Jest mocna. Bardzo mocna - życie nauczyło ją tego, by być mocną. Dlatego dokładnie usłyszała płacz stojącej kilka metrów dalej Matki Jezusa. Gdyby nie Jan, ukochany uczeń Mistrza, który podtrzymywał Ją z całej siły, upadłaby chyba w pył i kurz Wzgórza Czaszek. "Jak Ona musi to przeżywać - pomyślała - cóż znaczy mój ból wobec Jej cierpienia?" Rozległo się drugie uderzenie. Jęk był już słabszy, jakby Jezusowi z każdą sekundą ubywało sił. Obie ręce przybito do krzyża. Te same ręce, które kiedyś podniosły ją z ziemi. Te same ręce, których ciepło poczuła na głowie, gdy Jezus powiedział, że jej nie potępia. Nagle stanęły jej przed oczyma obrazy, które nieraz w nocy budziły ją, a ona krzyczała wtedy głośno - tak głośno, że aż domownicy zbiegali się przerażeni i pochylali z troską nad jej łóżkiem. Oto jacyś obcy ludzie z nienawiścią na twarzach wbiegają do pokoju, wyciągają ją z łóżka i ciągną w dół po schodach. Pamięta przerażenie i krzyk: "Puśćcie mnie! Dokąd mnie ciągniecie?!", jeszcze dziś czuje brutalnie zatkane czyjąś brudną dłonią usta, a potem uderzenie o bruk, zapach ulicy i złowrogie odgłosy gęstniejącego tłumu, otaczającego ją z każdej strony. I to uczucie osaczenia. Pułapki, z której nie ma już wyjścia. A potem postać Jezusa. Stał nad nią, zasłaniając promienie światła i patrzył jej w oczy.
Wtedy zobaczyła Go po raz pierwszy. Wiedziała o Nim niewiele - ot, kolejny prorok i cudotwórca. Historia jej narodu znała już takich na pęczki. Niewiele ją obchodził. Zdziwiło ją wtedy jedno: otóż ludzie, którzy ją tu przywlekli, w jednej chwili stracili jakby zupełnie zainteresowanie jej osobą, cała zaś ich uwaga skupiła się właśnie na Nim. Usłyszała pytanie - głośne, natarczywe: "Przyłapaliśmy ją na cudzołóstwie. Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty - co powiesz?" Wtedy uświadomiła sobie, że - choć groziło jej przecież śmiertelne niebezpieczeństwo - ona jest w tej chwili tylko narzędziem, przedmiotem jakiejś rozgrywki między Jezusem z Nazaretu a hałaśliwą grupą uczonych w prawie i kapłanów. Nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, że od słów, jakimi odpowie na owo przewrotne pytanie, zależy jej życie. Mimo to razem z nimi gorączkowo czekała na odpowiedź. Może czuła niepojętą kobiecą intuicją, że oto teraz ważą się jej losy i że zależą w zupełności od słów, na które czekali? Nastała cisza. Cisza nie do zniesienia. Serce bijące jak młot, krew pulsująca w żyłach - to była ona w czasie tych kilkudziesięciu sekund. Pamięta jak dziś - nigdy w życiu bardziej się nie bała. Wreszcie usłyszała: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień". Pamięta ich zaskoczenie, zmieszanie na twarzach i niepewność, której ustępowały powoli zaciętość i wrogość, z jaką zadali przed chwilą swe pytanie. Zamknęła oczy. Usłyszała cichnący odgłos kroków. ICH kroków. Oddalali się bez słowa. Zostawili ją i odeszli! Pamięta też (jakże może być inaczej?) Jego słowa i ręce, położone na głowie. Ręce, które podniosły ją z ziemi. I polecenie, wypowiedziane głosem cichym i spokojnym, ale pełnym stanowczości: "IDŹ I NIE GRZESZ WIĘCEJ!" Belka z przybitymi doń rękami Jezusa powoli unosiła się. Po chwili osadzono ją na pionowym ramieniu, umieszczonym tu na stałe. To samo uczyniono z dwoma pozostałymi skazańcami. Zawisnęli między niebem i ziemią. Jeszcze tylko ostatni gwóźdź - długi, gruby, wbity w sam środek obydwu stóp - i rozpoczęło się powolne odliczanie minut i godzin, dzielących ich od chwili pożegnania z tym światem.
Powróciły wspomnienia. Od chwili spotkania z Jezusem coś w jej życiu się obudziło. Coś jasnego i ciepłego. To, co robiła dotąd ("robiła" to złe słowo; lepiej pasuje tu słowo "uprawiała"), a więc: niekończące się przyjęcia i orgie, zmieniające się jak w kalejdoskopie twarze kochanków, żądza bogactw i poszukiwanie zatraty w fizycznej miłości - wszystko to zdało się jej okropnym snem, który właśnie się zakończył. "Idź i nie grzesz więcej!"... Chciała jeszcze raz spotkać Jezusa, od Niego samego chciała usłyszeć, co ma robić dalej - konkretniej, wyraźniej. Jak żyć - po prostu. Szukała Go dość długo. Wreszcie usłyszała od jednego ze znajomych, że będzie na obiedzie w domu niejakiego Szymona, miejscowego faryzeusza. Nie namyślając się długo, pobiegła tam na skrzydłach, nie zastanawiając się nawet, jak wejdzie do środka, w jaki sposób przekroczy - nie zaproszona - dom tego, było nie było, dostojnika. Zabrała ze sobą flakon drogiego wonnego olejku - prezent od jednego z zamożniejszych klientów. Umiała czarować. Nauczyła się tego w ciągu dobrych kilku lat uprawiania swej profesji. "Zaczarowała" wręcz stojącego przy drzwiach służącego i po chwili była już w środku.
Krew z nóg Jezusa spływała po krzyżowym pniu. Jego nogi... Wtedy, w domu Szymona faryzeusza, w przypływie wdzięczności, w nagłym, trudno wytłumaczalnym odruchu oddania się, powierzenia, zaufania Mu do końca, upadła do tych nóg i - ku olbrzymiej konsternacji wszystkich obecnych - wylała na Chrystusowe stopy całą cenną zawartość flakonika. Jezus zaś, widząc zmieszanie na twarzach, po prostu zaczął wtedy mówić. Opowiedział im przypowieść o dłużniku, wyrzucał Szymonowi powściągliwość w gościnności - więcej: porównał jego - faryzeusza i uczonego w Piśmie z nią - grzesznicą, opętaną, złą kobietą. I - o paradoksie - porównanie to wypadło na jej korzyść. Wreszcie usłyszała: "odpuszczone są jej grzechy, bo bardzo umiłowała".
Z ust Jezusa wydobył się szept. Wszyscy zamilkli. Jezus modlił się: "Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią..." To te same usta, które głosiły miłość i dobroć. Słuchała ich wiele razy. Przychodziła do Jezusa i Jego uczniów od chwili spotkania w domu Szymona często i coraz częściej. Śmiali się nieraz, mówiąc, że jest trzynastym apostołem. Towarzyszyła im, przygotowywała posiłki, przyrządzała noclegi, modliła się z nimi. Chciała być blisko Niego. Chciała słuchać tego, co mówi, patrzeć na to, co robi. Chciała bronić Go przed natręctwem ludzi, którzy - tak sądziła - eksploatowali Go bez umiaru. Dzień po dniu chłonęła Jego naukę. Myślała o swoim życiu, podziwiała Jego bezgraniczne oddanie się zwyczajnym ludzkim sprawom, Jego wyrozumiałość dla człowieczych słabości. Przecież Jego uczniowie nie byli aniołami. Nieraz musiał powiedzieć im kilka gorzkich słów, wyrzucić im brak wiary, a nawet ostro skarcić. [...] Wiara domaga się wierności. Wierności w sprawach wielkich, życiowej wręcz wagi, i tych malutkich, codziennych zmaganiach się z losem. Skoro wziąłem za swoje Chrystusowe słowa, skoro gdzieś głęboko w duszy jest we mnie przecież pragnienie nieba, skoro chcę żyć wiecznie, MUSZĘ BYĆ WIERNY. I nie trzeba mi wcale tłumaczyć, co znaczy "być wiernym"...
Trzeba mi także - na podobieństwo Marii Magdaleny - być pod krzyżem. A więc nie wycofywać się w zacisze własnej bezproblemowości, gdy komuś obok jest bardzo ciężko, a więc przynajmniej chcieć posłuchać kogoś, kto chce wylać przede mną całą gorycz, ból, cały swój smutek. A już na pewno być z nim, pomodlić się za niego, powiedzieć mu czasem, że jego los nie jest mi obojętny. Unurzanego w zło nie przekreślać na zawsze, błądzącego własnym przykładem kierować na drogi prawdy, zamkniętych w sobie otwierać na potrzeby innych. Trzeba być wiernym. Choćby wszyscy wokół wiernymi być przestali, choćby wszystko mówiło, że wiernym być nie warto.

Książka "Oto drzewo życia. Kazania pasyjne" - ks. Tomasz Ważny CM - oprawa miękka - Wydawnictwo Fides.