pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Mały biały samochód

Autor książki:

Danuta de Rhodes

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Oprawa: miękka
Ilość stron: 160 s.
Wymiar: 142x202 mm
EAN: 9788373379602
ISBN: 83-7337-960-6
Data: 2006-05-25
Cena wydawcy: 24.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Veronique ma już dość swego chłopaka, który ciągle opala się trawą i katuje ją nudną muzyką. Awangardowy Sofijski Oktet Tarzystów ostatecznie wyczerpał jej cierpliwość, ale... nie należy odjeżdżać w siną dal nocą, małym białym samochodem, w towarzystwie wielkiego bernardyna, nawet w Paryżu. Nie warto też oświadczać się w balonie, obsesyjnie interesować poezją walijską ani tresurą gołębi pocztowych. Fajnie za to mieć przyjaciół, którzy pomogą w potrzebie, nawet jeśli chodzi o rozłożenie na kawałki i upchnięcie do reklamówek całego fiata uno.
FRAGMENT:
Rozdział drugi
Veronique otworzyła drzwi samochodu zaparkowanego przy krawężniku. César wskoczył na złożone tylne siedzenie i usadowił się na nim. Veronique wsiadła, zamknęła drzwi i zaczęła szperać po omacku w poszukiwaniu samochodowej zapalniczki. Jej rodzice dopiero co kupili tego wiekowego fiata; w zeszłym tygodniu ich renault ostatecznie odmówił współpracy, akurat wtedy, kiedy wyjechali z różnymi bliższymi i dalszymi krewnymi na urlop do Normandii. Veronique jeszcze ani razu nie paliła w tym samochodzie. Znalezienie po ciemku maleńkiego czarnego przycisku zabrało jej dłuższą chwilę. Wreszcie zapalniczka wskoczyła do jej dłoni. Veronique przypaliła jointa i usadowiła się za kierownicą, w pełni zdając sobie sprawę, że w tym stanie nie może prowadzić.
- Rozstałam się z nim - powiedziała do Césara.
Było już po północy i Veronique czuła, że jest zmęczona. Postanowiła przespać się w samochodzie. Pierwsze promienie słońca obudzą ją i zdąży odjechać, zanim Jean-Pierre wyjdzie z domu i zobaczy, że spędziła całą noc skulona za kierownicą, z bernardynem na tylnym siedzeniu. Odchyliła oparcie najdalej, jak się dało, i poszukała wzrokiem rozświetlonego łagodnym blaskiem okna mieszkania Jeana-Pierre`a. Przypomniała sobie, jak wielkie wrażenie zrobiło na niej to wnętrze osiem miesięcy wcześniej, kiedy poznała go na przyjęciu, a on zaprosił ją do siebie. Ogromnie zaimponował jej tym, że miał całe półki płyt z muzyką wykonawców, o których nigdy w życiu nie słyszała, a do tego kolejne półki, zapełnione książkami autorów, których znała tylko z nazwiska, jak Hubert Shelby Jr., Henry Miller, Kerouac, Bukowski i Julio Cortázar. Później odkryła, że "Gra w klasy” Cortázara była dla Jeana-Pierre`a jak Biblia; zdarzało mu się przeklinać los za to, że jest rodowitym paryżaninem, a nie emigrantem, niczym Horacio Oliveira, gwiazdor tamtej książki, który przybył do stolicy Francji z Ameryki Południowej. Jean-Pierre żywił przekonanie, iż paryskie pochodzenie utrudnia mu życie. Jednego zakrapianego alkoholem wieczoru wyznał Veronique, że często przechodzi obok swojej dawnej podstawówki, mijając po drodze to miejsce, gdzie kiedyś potknął się o leżącą luzem cegłę, wywalił się, rozbił kolano i wylądował z dłonią w psiej kupie. Za każdym razem wydawało mu się, jakby to było przed sekundą, a nie dwadzieścia pięć lat temu: wciąż czuł smród tego gówna, a w jego uszach brzmiał urągliwy śmiech innych dzieciaków. Zapytał Veronique, jak niby ma cieszyć go wyprawa po rybki do sklepu zoologicznego na Quai de la Mégisserie, skoro wie, że w każdej chwili może tam spotkać tego czy innego spośród licznych znajomych swojej matki, który go rozpozna, zatrzyma i zacznie się dopytywać, czy Jean-Pierre wciąż gra jeszcze na tym swoim wielkim saksofonie i czy znalazł już jakąś porządną pracę, chociaż przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie. A on dojrzy w oczach tego człowieka współczucie dla matki, która dochowała się tak nieudanego syna, co to nigdy nie dojrzał i raczej już nie dojrzeje. A gdyby, żalił się Jean-Pierre, dane mu było spędzić dzieciństwo w Argentynie, mógłby teraz swobodnie chodzić po Paryżu, a jego przeszłość dla nikogo nie miałaby żadnego znaczenia.
W jego zbiorach znajdowała się też skromna kolekcja książek autorstwa Anaes Nin, sześć tomów stojących rządkiem. Veronique bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że półki zapchane literaturą dla półinteligentów i takąż muzyką to trochę za mało, żeby zrobić wrażenie na kimkolwiek; powracając myślami do tego pierwszego wieczoru, doszła do wniosku, że wszystkie jej ochy i achy wzięły się stąd, że akurat w tym momencie przyszła jej ochota, by zrobić z siebie dziewczynkę z oczami jak spodki. Ostatecznie Jean-Pierre był starszy od wszystkich facetów, z którymi się w życiu spotykała. A jednak książki Anaes Nin wyróżniały się w jego kolekcji, co z kolei doprowadziło Veronique do wniosku, że zapalony miłośnik jej twórczości musi być też mistrzem sztuki kochania, świadomym najgłębiej skrywanych kobiecych pragnień. Zaciekawiło ją, na ile on orientował się w tej dziedzinie. Jean-Pierre włączył płytę z jakąś powolną, pełną dysonansów muzyką, której Veronique słuchała po raz pierwszy w życiu, bez szczególnego zainteresowania zresztą. Nie upłynęło wiele czasu, kiedy zaczął lizać jej ucho, wędrując dłonią po brzuchu, a potem pośladkach opiętych dżinsami. Nie mogła wiedzieć, że dwa tygodnie wcześniej z tego mieszkania, po krótkim lecz ciężkim okresie życia i bycia razem, wyprowadziła się ostatnia dziewczyna Jeana-Pierre`a, zabierając ze sobą wszystkie swoje rzeczy oprócz okropnie brzydkiego młynka do pieprzu, pary zielonych rękawiczek (lewa miała dziurę na czubku kciuka), wyciśniętej do połowy tubki pasty kawiorowej taramasalata i sześciu książek autorstwa Anaes Nin, tych samych, które stały teraz rządkiem na półce.
Veronique nie była pewna, co sama Anaes Nin pomyślałaby sobie o ars amandi w wykonaniu Jeana-Pierre`a, który nie wydał z siebie praktycznie ani jednego dźwięku, bawił się bez końca jej piersiami, a przez pół godziny, które spędził wewnątrz niej, zdążył wypalić trzy papierosy. Paczka leżała na nocnym stoliku. Jean-Pierre sięgał do niej, wyjmował papierosa, wkładał do ust, zapalał, strząsał popiół obok łóżka, a niedopałki gasił wprost na podłodze - wszystko to robił tylko jedną, prawą ręką. Od początku do końca ani razu nie zmienił rytmu swoich ruchów, nie zasypał jej gorącym popiołem ani nie dmuchnął dymem w twarz. Być może w oczach Anaes Nin Jean-Pierre byłby na tyle przystojny, że takie rzeczy uszłyby mu płazem. Być może jej sprawiłoby przyjemność, że koniuszki jego długich włosów łaskoczą ją po ramionach. Być może ona zwróciłaby uwagę, że jego penis jest nieco grubszy niż te, z którymi miała dotąd styczność - jak pień drzewa, który z wiekiem przyrasta w obwodzie. Być może Anaes znalazłaby sposób na przeczekanie tych bardziej monotonnych scen aktu miłosnego - po prostu oddałaby się radosnym marzeniom o byle czym. A kiedy kochanek, czyli Jean-Pierre, doszedłby wreszcie do końca, wycofał się, cisnął mokrą prezerwatywę na podłogę i mruknął: "Nieźle było”, być może wtedy Anaes Nin odwzajemniłaby jego pocałunek i przytaknęła mu na głos, myśląc jednocześnie: "To nie był numer na jedną noc. Mam nowego mężczyznę”.
Po tej pierwszej nocy wiedziałam już wszystko, pomyślała Veronique, wiercąc się na fotelu kierowcy, usiłując znaleźć jakąś wygodną pozycję. Już tamten pierwszy raz przyniósł im pełny - czy też prawie pełny - przegląd wszelkich wspólnych doznań. Wszystko, czego Veronique i Jean-Pierre doświadczyli potem, przypominało powtórkę tego samego, dobrze znanego filmu. Film był dobry, momentami nawet bardzo dobry, co nie zmieniało faktu, że za każdym razem działo się dokładnie to samo co przedtem.
Ulicą przeszedł jakiś mężczyzna, minął samochód Veronique i zniknął w ciemności za rogiem. Dziewczyna odprowadziła go wzrokiem, nie przestając palić. Rozmyślała o Jeanie-Pierze, o swoim psie Césarze, o swoim aparacie fotograficznym, o swojej nudnej pracy. Zza rogu ulicy, gdzie zniknął tamten facet, wyszedł kolejny nocny marek, kierując się w stronę jej auta. Przyszło jej do głowy, że to może być ten sam człowiek, który postanowił przyjrzeć się jej bliżej, i na wszelki wypadek sprawdziła, czy wszystkie drzwi są zamknięte.
- Pilnuj mnie, César - mruknęła pod nosem. Mężczyzna szybkim krokiem minął samochód. Przez jedną krótką chwilę dziewczyna i nieznajomy patrzyli sobie w oczy. Veronique wsunęła kluczyk do stacyjki, zapięła pas i włączyła silnik. Postanowiła wracać do domu. Ten facet krążący dookoła niej wytrącił ją z równowagi - nawet jeśli w rzeczywistości to było dwóch facetów, a każdy z nich taki sympatyczny, że po prostu ze świecą szukać. Mogłoby się nawet okazać, że są to panowie z rodzaju tych, którzy co sobotę zakładają kostiumy, w których wyglądają jak chodzące kiście winogron, i wystają na ruchliwych ulicach, tam, gdzie najwięcej ludzi, grzechocząc puszkami na datki dla biednych dzieci. Poza tym Veronique przewidywała, że w swojej pięknej brązowej kurteczce zmarznie, spędziwszy noc w samochodzie - nawet gdyby miała się wcisnąć na tylne siedzenie, do Césara. W każdym razie poczuła, że nocne powietrze i strach przed nieznajomym rozjaśniły jej już nieco w głowie.
Wrzuciła bieg i ruszyła powoli, ostrożnie. Za Jeanem-Pierre`em nie zatęskniła nawet przez chwilę.

Książka "Mały biały samochód" - Danuta de Rhodes - oprawa miękka - Wydawnictwo Prószyński.