pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Klątwa światła

Autor książki:

Giulio Leoni

Dane szczegółowe:
Wydawca: ZNAK
Rok wyd.: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 130 s.
Wymiar: 336 mm
EAN: 9788324007363
ISBN: 83-240-0736-9
Data: 2006-09-25
Cena wydawcy: 32.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

"Najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie” – ta słynna metoda Hitchocka zdecydowanie rządzi akcją kolejnej powieści autora Klątwy mozaiki.
Florencja, rok 1300. Dante Alighieri wkracza na trop serii tajemniczych morderstw. Wszystkie poszlaki wskazują na zorganizowany spisek zmierzający do przywrócenia władzy jedynemu ocalałemu potomkowi cesarza Fryderyka II. By zebrać fundusze, konspiratorzy urządzają sensacyjne i ściągające tłumy pokazy osobliwej relikwii – żywego torsu męczennicy. Dante szukając rozwiązania, znajduje równocześnie inspiracje do kolejnej księgi Boskiej komedii.
FRAGMENT:
Zostawili konie obok domostwa przy trakcie do Pizy. Słońce stało już wysoko. Stamtąd wyruszyli w stronę łożyska rzeki, które przebiegało w odległości kilku mil, ukryte za parawanem trzcin i kępami bagiennych krzewin.
Niewielka kolumna już ponad dwie godziny przedzierała się przez podmokły teren. Ciężar rynsztunku utrudniał marsz przez moczary. Na czele pochodu, wyprzedzając pozostałych o jakieś dwadzieścia kroków, szedł Dante Alighieri przybrany w insygnia priorów Florencji.
– Priorze, zaczekajcie, zwolnijcie trochę. Po co ten pośpiech? – wysapał Komendant, krępy, niezgrabny mężczyzna, który w pełnej zbroi wyglądał jeszcze pokraczniej. Właśnie poślizgnął się, próbując dogonić Dantego.
Drogę przecięła im niewielka struga wody. Dante zatrzymał się i otarł rękawem pot z czoła. Po czym zdecydowanym ruchem zebrał poły szaty i przeskoczył przez strumień, dając przykład innym. Naprzeciw wyrosło pokryte zaroślami wzniesienie, zasłaniając horyzont.
– Tam widać wieżę Santa Croce... Powinniśmy już być na miejscu. – Dowódca straży, ciężko dysząc, wskazał na rysującą się w oddali budowlę.
Prior zatrzymał się nieopodal, w połowie podejścia, próbując strzepać z obuwia wilgoć i błoto.
Z obrzydzeniem oderwał od łydki pijawkę i cisnął ją daleko przed siebie. W miejscu gdzie przyssała się do skóry, pojawiła się niewielka smużka krwi. Obmył rankę wodą, przyglądając się ze zniecierpliwieniem niezdarnym podrygom Komendanta, który z głośnym sapaniem usiłował go dopędzić.
– A zatem gdzie to jest?
Przed nimi, w gęstwinie trzcin, ukazał się brzeg Arno. Nieco dalej rzeka ginęła za wzgórzem w miękkim meandrze.
– Powinien być tam... Za tymi krzakami.
Dante próbował spojrzeć we wskazanym kierunku. Jednak błotniste wzniesienie zdawało się spychać go w dół. Na ostatnim odcinku musiał pomóc sobie rękami, chwytając się kolczastych kępek porastających szczyt pagórka. Dopiero wówczas mógł się spokojnie rozejrzeć.
Jakieś trzysta kroków od nich majaczyła ciemna sylwetka, częściowo przesłonięta przez zarośla.
– A więc to prawda... Jest – wybełkotał Komendant.
Dante nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przed nim znajdował się wojenny okręt z rzędem wyprężonych wioseł, jakby miał właśnie wypłynąć na głębię. Lekko przechylony na bok, wrył się w piaszczysty brzeg rzeki.
– Chyba sam diabeł pokierował nim aż tutaj – wyszeptał, trzęsąc się, Komendant. Dante nie umiał powstrzymać uśmiechu. Dobrze znał legendy krążące o tym miejscu. Jeśli to rzeczywiście diabeł, przekonają się przynajmniej, kto zacz.
– Na pokładzie nie widać nikogo. Wygląda na to, że załoga go opuściła – zauważył jeden ze strażników.
– Tak, ani żywego ducha – potwierdził poeta, przyglądając się uważnie pustej dziobówce. Nikogo nie było ani w wąskim przejściu przebiegającym przez środek pokładu, ani przy sterze. Statek nie wydawał się uszkodzony, jakby właśnie najspokojniej w świecie zacumował w jakimś porcie. Wielki trójkątny żagiel złożony był, jak należy, pod bomem. Dante poczuł przeszywający dreszcz. To niewyobrażalne, by tak wielka galera mogła żeglować po Arno dalej niż kilka mil od ujścia. Jej obecność tutaj była... no właśnie, była czystą niemożliwością. Próbował znaleźć jakiś szczegół, który podpowiedziałby mu, skąd przybyła, lecz z masztu zwisała smętnie tylko czarna chorągiew.
– Podejdźmy bliżej. Muszę to zobaczyć... i pojąć – zadecydował i rzucił się szybko w dół wzgórza, ponownie wpadając w błoto. Pozostali niechętnie pośpieszyli za nim.
Wyrwał miecz jednemu z ludzi Komendanta i, brodząc w wodzie po kolana, z zapałem torował sobie nim drogę przez zarośla. Pot lał się z niego strumieniami, lecz podniecenie związane z zagadką kazało mu zapomnieć o wszelkim zmęczeniu.
Ciął na oślep, nie wiedząc dokładnie, co ma przed sobą. Ostatni zamach i... Dante podskoczył z wrażenia, a za jego plecami podniosły się przerażone krzyki strażników.
Ich oczom ukazał się brodaty kolos w koronie, wysoki na przeszło sześć łokci, o dwóch straszliwych twarzach. Dwie pary złowrogich oczu ogarniały cały horyzont. Osadzony był na masywnym rzeźbionym trzonie zakończonym odlanym w spiżu szpicem, którego część spoczywała w mulistym podłożu.
Wokół rozlegało się natrętne brzęczenie. Chmara insektów nękających ich przez całą drogę wyraźnie zgęstniała i stała się jeszcze bardziej nieznośna. Niczym złośliwy obłok przesłoniła twarze galionu.
– Belzebub, władca much – mruknął Dante, opędzając się od nich ze wstrętem.
Powietrze przeszył nagły podmuch wiatru, przynosząc z sobą przenikliwy odór rozkładających się ciał.
– Musimy wejść na pokład – zawyrokował prior po chwili wahania.
Z otworu kotwicy przy dziobie zwisała sznurowa drabinka. Dante owinął usta i nos w woal spływający z czapki, po czym wdrapawszy się na część uszkodzonego taranu, począł się z trudem piąć w górę burty. W połowie drogi odwrócił się i krzyknął na Komendanta, który w dalszym ciągu wpatrywał się ogłupiały w galion. Odczekał, aż ten zacznie się wspinać, i ostatkiem sił wdrapał się na pokład.
Po chwili również Komendant znalazł się na mostku, zziajany. Podszedł bliżej, próbując stłumić dłonią okrzyk przerażenia.
– Oni przecież...
– Nie żyją. Tak jak donieśli wasi ludzie.
Kilkudziesięciu wioślarzy rzędami usadowionych na swych ławach i pochylonych nad wiosłami niczym w konwulsyjnym wysiłku zdawało się częścią jakiegoś makabrycznego theatrum. Na rufie obok steru majaczyły inne, leżące na wznak trupy. Ciała nieboszczyków, napuchnięte i pokryte oleistą mazią, zapewne od wielu dni wystawione były na palące promienie słońca.
Dante rozejrzał się niepewnie dokoła. Ciepły podmuch wiatru uniósł znad wioseł obłok słodkawej trupiej woni.
– Na tym statku jest zaraza! – wyszeptał Komendant, starając się osłonić nos przed gęstniejącym fetorem.
Dante pokręcił przecząco głową. Żeby doprowadzić statek aż tutaj, ktoś musiał nim wyjątkowo umiejętnie sterować. Czy dokonałby tej sztuki z załogą trawioną zarazą? Nie, istniało z pewnością inne wytłumaczenie tej hekatomby. Śmierć wślizgnęła się na pokład niepostrzeżenie, jak cichy gość, długo ważąc życie tych ludzi w swych szponach, nim zadała ostateczny cios. Spojrzał do góry, słysząc trzepot bandery na maszcie. Zanim na powrót opadła bezwładnie, udało mu się dostrzec trupią czaszkę i dwa skrzyżowane piszczele.
W połowie mostka znajdował się właz prowadzący do ładowni. Może ładunek galery odsłoni jej tajemnicę. Podniósł z ziemi drewniany kołek i owinął go nasączonym smołą kawałkiem tkaniny, który znalazł w pobliżu. Kilka iskier wystarczyło, by zapalić tę sporządzoną naprędce pochodnię. Oświetlając sobie drogę, zanurzył się pod pokład.
Nie ujrzał tam ani ekwipażu, zapasowych masztów czy żagli, ani żywności, ani beczułek z pitną wodą czy winem. Żadnych pomieszczeń dla załogi, ni kuchni, ni składu broni. Brakowało też balastu, co czyniło ze statku coś na kształt wielkiej, pustej w środku łupiny.
Najwyraźniej troska dowódcy sprowadzała się do tego, by do minimum ograniczyć zanurzenie, tak by móc żeglować po rzece. Spojrzał w stronę pomieszczenia pod rufówką. Drzwi do kajuty dowódcy delikatnie się chwiały, jakby ktoś tam w środku nań oczekiwał.
Wnętrze pogrążone było w mroku. Pośrodku kajuty zauważył trzech mężczyzn zasiadających wokół niewielkiego stołu, obok którego stał kandela z kutego żelaza. Spoczywali na rzeźbionych krzesłach, jakby przed chwilą, zmożeni nagłą sennością, przerwali pogawędkę przy winie. Pod ich stopami, w kałuży światła, leżał stos metalowych odłamków.
Dante zaciekawiony pochylił się nad nimi, zbliżywszy pochodnię. Był to jakiś mechanizm naszpikowany dźwigniami i zębatymi trybami. Na ich powierzchni z mosiądzu i lakierowanego drewna płomień rozpalił tysiące iskier. Przyrząd miał wysokość dwóch stóp, szerokość podobną, lecz trudno było się domyślić, jak wyglądał wcześniej, gdyż ktoś musiał się nad nim pastwić z całej siły, rozbijając go na kawałki. Na podłodze wciąż leżała siekiera, którą się posłużył.

Książka "Klątwa światła" - Giulio Leoni - oprawa miękka - Wydawnictwo ZNAK. Książka posiada 130 stron i została wydana w 2006 r.