pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Dancing ze schabem

Autor książki:

Wiesław Wiernicki

Dane szczegółowe:
Wydawca: Rytm
Rok wyd.: 2006
Oprawa: twarda
Ilość stron: 200 s.
Wymiar: 176x250 mm
EAN: 9788373991378
ISBN: 83-7399-137-9
Data: 2006-05-11
Cena wydawcy: 27.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Siłą i urodą prozy Wiesława Wiernickiego jest realizm, mocne osadzenie w konkretnej rzeczywistości, klimacie, szczegółach, języku. Wszystko spowite w mgiełkę sentymentu dla przebrzmiałej przeszłości. Ludzie w opowiadaniach są zwykli, naturalni, niektórzy z trudem ratują godność w ciężkich próbach, inni popadają w większe i mniejsze kompromisy, portretowani piórem życzliwego i wyrozumiałego autora. Pisanie to przenika rzadki w dzisiejszych czasach optymizm i wiara w człowieka, mimo rozlicznych wad, które posiada i świństw, które nierzadko popełnia. Stanowi swoiste zwieńczenie knajpiano-warszawskiej kroniki Wiesława Wiernickiego, jest to lektura wciągająca i zabawna, zarazem bardzo pożyteczna ze względu na jej rodzajowy charakter.
Marek Nowakowski
FRAGMENT
HRABINA
Gdy Józef szarmancko podszedł do stolika przy którym siedziała hrabina Agrypina Bystrzycka, gość wyjątkowy, towarzystwo stojące przy bufecie w sali restauracyjnej głośno rozmawiało. Hrabina zauważyła to w mig. Stojącemu przy niej Józefowi pokazała dyskretnie palcem na usta i ucho. Józef zrozumiał i nachylił się, aby wysłuchać szeptu pani hrabiny. W ten sposób żaden z gości na sali nie mógł usłyszeć, o co hrabinie chodzi. Na pewno nie chodziło jej o zamówienie drugiego dania, gdyż spożywała już swój ulubiony deser: pieczone jabłko (szara reneta), oblane konfiturami z malin.
– Drogi panie Józefie – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem – a cóż to za towarzystwo stoi przy kontuarze?
– ... Przy bufecie – sprostował Józef, również szeptem.

– Dobrze, dobrze. Słyszę pana. Będę continuer. Cóż to za chamstwo tak wrednie dyskutuje?
Józef, zaskoczony niepochlebną opinią o swych gościach, nagle wyprostował się, złapał głęboki oddech i ponownie nachylając się do ucha hrabiny Bystrzyckiej, odpowiedział:
– To, proszę pani hrabiny, goście z Warszawy. A ten wóz marki "Chevrolet”, ten błękitny, który może pani hrabina ujrzeć przez okno, to limuzyna jednego z tych panów. Tego w jasnym garniturze. Wśród tej czwórki panów jest dwóch dziedziców spod Radomia i dwóch przemysłowców ze stolicy. To moi goście. Wpadają tu od czasu do czasu, aby podkarmić zwierzynę w sąsiadującej z nami puszczy. Późną jesienią przyjadą tu na polowanie. Jeden z nich, nie będę mówił który, jest milionerem, fabrykantem. To tyle, pani hrabino.
– A to zmienia postać rzeczy – powiedziała hrabina, już zwykłym, normalnym głosem do prostującego się z pewnym wysiłkiem Józefa.
Obsługując osobiście gości stojących przy bufecie, Józef nie miał czasu zastanawiać się, dlaczego hrabina tak ważnych, elegancko ubranych i w gruncie rzeczy spokojnych i kulturalnych gości, nazwała chamami. Widocznie musieli palnąć jakieś niecenzuralne słowo albo urazić ją nie wiadomo czym. Tak mu to wszystko pomieszało w głowie, że panom stojącym i rozmawiającym przy bufecie zamiast martela nalał do kieliszków stocka. Szybko jednak zorientował się, przeprosił gości i natychmiast postanowił wycofać stocka i postawić kieliszki z martelem. Goście nie protestowali, godząc się na zmianę trunku. To był dla Józefa bardzo sympatyczny gest jego klientów. Uspokojony, wprawną ręką pokrajał na przekąskę bardzo cienkie plasterki wonnej cytryny, ułożył je na pięknym porcelanowym talerzyku z granatową obwódką i postawił na szklanej półce gabloty bufetu. Jeden z gości poprosił Józefa o odrobinę cukru pudru.
Kiedy po wypiciu łyku ciemnozłocistego trunku panowie ponownie zajęli się rozmową, teraz o przyszłych polowaniach, hrabina powoli kończyła deser, zbierała swe drobiazgi ze stołu i wkładała je do ciemnozielonej torby. Teraz, po chwili odpoczynku umysłowego, Józef ponownie zaczął się zastanawiać, co mogło spowodować wspomnianą opinię hrabiny o zachowaniu się gości, na szczęście dyskretnie wyszeptaną do ucha pana Józefa, znanego w mieście restauratora, który szczycił się uznaną elegancją wobec swych gości, wynikającą z zasady "nasz klient, nasz pan”. Józef był także ceniony za wytworność w obejściu i układność wobec współmieszkańców tego niewielkiego, ale sympatycznego grodu.
Kiedy Józef pogodził się już z myślą, że nie odgadnie, co mogło być przyczyną niechlubnej oceny hrabiny o tak znamienitych gościach, nagle przypomniał sobie, że któryś z nich wypowiedział zdanie, które mogło hrabinę chyba niesłusznie urazić. Zdanie to brzmiało mniej więcej tak: "Proszę panów, dbając o linię, szczególnie jeśli chodzi o kobiety, trzeba brać pod uwagę co się jada. Nie tyje się od dwóch dań obiadu, ale najbardziej jednak tyje się od deserów. To pewne”. Mężczyzna wygłaszał je w tym momencie, gdy pan Józef osobiście, podawał hrabinie Bystrzyckiej duże pieczone jabłko, obficie polane konfiturą z malin, oraz filiżankę bitej śmietany. I to hrabinę dotknęło. Nie brała jednak pod uwagę, że mógł to być zwykły zbieg okoliczności.
Gdy hrabina kończyła deser, nagle otworzyły się drzwi wejściowe i do sali wszedł stangret w długim ciemnogranatowym płaszczu z błyszczącymi stalowymi guzikami i w granatowej maciejówce. W ręce trzymał strojny w kolorowe kokardki, lekko wygięty bicz. Stangret zdjął czapkę, przyłożył ją do biodra i wyprostowany, tubalnym głosem wyrzekł: "Pani hrabino, powóz zajechał!” Odwrócił się podobnie jak żołnierz na rozkaz "w lewo zwrot”, otworzył energicznie drzwi i wychodząc zamknął je bardzo delikatnie. Hrabina zachowała się tak, jakby nic nie zauważyła i nic nie słyszała. Po chwili poprosiła Józefa o rachunek. Wśród panów stojących przy bufecie nastąpiła pewna konsternacja...
DANCING ZE SCHABEM
Na postoju nie było ani jednej taksówki, a kolejka kilkunastometrowa. Co robić? Panowie postanowili czekać. Obydwaj mieszkali na Dolnym Mokotowie, jechali w jednym kierunku.
Po pół godzinie inżynierowie znaleźli się na pierwszym miejscu kolejki.
– Patrz, stary, podjeżdża jakiś facet. Dobra nasza! – rzekł Biernacki.
Z taksówki marki "Warszawa” wysiadł elegancko ubrany mężczyzna około sześćdziesiątki. Miał ma sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą koszulę i czarną muszkę. Właściwie brakowało mu tylko melonika na głowie. Jednak na niej nie miał nic. Ryzykował, bo zanosiło się na deszcz. Pośpiesznym krokiem udał się w inną stronę aniżeli znajdował się "Krokodyl”. Pewnie szedł do domu.
Nie zatrzasnął drzwi, bo wiedział, że zaraz ktoś z postoju je otworzy. Biernackiemu i Rząsie wsiadało się w ten sposób dużo łatwiej. Było już prawie ciemno. Kierowca niewyraźnym, leniwym, a zarazem trochę lekceważącym głosem zapytał – dokąd? Odpowiedzieli jednocześnie:
– Na Dolny Mokotów, przez Krakowskie.
– Panowie, nie uczcie mnie, jak mam jechać.

– My pana nie uczymy, tylko chcemy panu pomóc – odpowiedział Biernacki.
– Panowie, nie zawracajcie mi dupy, bo każę wam wysiąść. Ja pracuję! Panowie, na wszelki wypadek, już się nie odezwali. Woleli milczeć i szczęśliwie dojechać do domów.
Kiedy zbliżali się do placu Zamkowego, Rząsa, który siedział bliżej prawych drzwiczek, nachylił się do Biernackiego i szepnął mu do ucha: – Tu, przy drzwiach, leży jakaś paczka.
– Wymacaj, co w niej może być – odpowiedział również szeptem Biernacki.
Warszawa tak paskudnie warczała, że mówienie "na ucho” mijało się z celem. Jednak "strzeżonego Pan Bóg strzeże” pomyśleli inżynierowie.
Po dokładnym wymacaniu paczki jeszcze bardziej konfidencjonalnie i jeszcze bliżej ucha Biernackiego wyrzekł jedno słowo: – Schab! – i wykrzyknął je jak tylko mógł najciszej, chrypiąc podobnie jak stara "Warszawa”...

Książka "Dancing ze schabem" - Wiesław Wiernicki - oprawa twarda - Wydawnictwo Rytm. Książka posiada 200 stron i została wydana w 2006 r.