pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Alex Rider. Misja Skeleton Key

Autor książki:

Anthony Horowitz

Dane szczegółowe:
Wydawca: ZNAK
Rok wyd.: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 244 s.
Wymiar: 130x195 mm
EAN: 9788324007615
ISBN: 83-240-0761-X
Data: 2006-11-03
Cena wydawcy: 28.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Bohater serii książek Horowitza Alex Rider przypomina jedną jedyną postać – Jamesa Bonda, z tym że troszeczkę młodszego. Przed czternastolatkiem stoją nie mniej straszliwe wyzwania niż przed słynnym agentem 007. Tym razem Alex musi zmierzyć się z bezwzględnym rosyjskim generałem Sarowem, którego celem jest unicestwienie świata. Czy zdoła go powstrzymać? Na podstawie książek o Aleksie Riderze powstał film zatytułowany Stormbreaker z Alicją Silverstone i Ewanem Mc Gregorem w rolach głównych.
FRAGMENT:
Nad Skeleton Key szybko zapadała noc.
Słońce na krótko zastygło nad horyzontem, a po chwili zaszło. Natychmiast niebo zakryły chmury, najpierw czerwone, potem fioletoworóżowe, srebrne, sine i czarne, jak gdyby wszystkie kolory na świecie wędrowały do ogromnego tygla. Było duszno. Deszcz wisiał w powietrzu, chyba nawet zanosiło się na burzę. Samotna fregata wzbiła się ponad namorzyny, a kolor jej upierzenia zmieszał się z panującym poniżej chaosem.
Jednosilnikowa cessna skyhawk SP zrobiła dwa okrążenia, zanim wylądowała. Na ten samolot w tej części świata prawie nie zwracano uwagi, dlatego został wybrany. Gdyby ktoś zadał sobie trud sprawdzenia numeru rejestracyjnego namalowanego pod skrzydłem, dowiedziałby się, że samolot należy do firmy fotograficznej z Jamajki. Co nie było prawdą, bo firma nie istniała, a poza tym zrobiło się już zbyt ciemno, żeby robić zdjęcia.
Na pokładzie znajdowało się trzech ludzi. Wszyscy ciemnoskórzy, w spranych dżinsach i luźnych, rozpiętych pod szyją koszulach. Pilot miał długie czarne włosy, ciemnobrązowe oczy i cienką bliznę biegnącą wzdłuż policzka. Swoich pasa-żerów poznał dopiero tego dnia po południu. Przedstawili się jako Carlo i Marc, ale wątpił, czy były to ich prawdziwe imiona. Wiedział, że swoją podróż rozpoczęli dawno temu, gdzieś w Europie Wschodniej. Wiedział, że ten krótki lot to jej ostatni etap, wiedział też, co przewozili. Już i tak wiedział za dużo.
Pilot spojrzał na wielofunkcyjny wyświetlacz w kokpicie. Podświetlony ekran komputera ostrzegał o zbliżającej się burzy. Nie przejął się tym. Niski pułap chmur i deszcz zapewniały mu osłonę. W czasie burzy władze wykazywały mniejszą czujność. Mimo to się denerwował. Wiele razy przylatywał na Kubę, ale nigdy w to miejsce. A dzisiejszej nocy wolałby lecieć niemal wszędzie, byle nie tu.
Cayo Esqueleto. Skeleton Key. Wyspa Szkieletu.
Rozciągała się przed nim wyspa długa na trzydzieści osiem kilometrów i szeroka na dziewięć w najszerszym miejscu. Otaczające ją morze, które ledwo parę minut temu lśniło niesamowitym błękitem, nagle pociemniało, jak gdyby ktoś przekręcił wyłącznik. Na zachodzie pilot dostrzegł pobłyskujące światła Puerto Madre, drugiego co do wielkości miasta na wyspie. Główne lotnisko znajdowało się dalej na północ w pobliżu największego miasta, Santiago. Ale nie tam zmierzał. Przesunął drążek sterowy i samolot ostro skręcił w prawo, robiąc okrążenie nad lasami i namorzynowymi bagnami otaczającymi stare, opuszczone lotnisko mieszczące się na południowym krańcu wyspy.
Cessna wyposażona była w termowizyjną kamerę podobną do tych, których używano w amerykańskich satelitach szpiegowskich. Pstryknął przycisk i zerknął na wyświetlacz. Kilka ptaków pojawiło się w postaci maleńkich czerwonych punkcików. Więcej kropek pulsowało na bagnach. Krokodyle, może manaty. I jedna kropka jakieś dwadzieścia metrów od pasa startowego. Odwrócił głowę, żeby powiedzieć coś do mężczyzny o imieniu Carlo, ale niepotrzebnie. Ten już zaglądał mu przez ramię i wpatrywał się w ekran. Potem uspokajająco pokiwał głową. Tak jak uzgodnili, czekał na nich tylko jeden człowiek. Ktokolwiek ukrywałby się w promieniu kilkuset metrów od lądowiska, zostałby natychmiast zlokalizowany. Można było bezpiecznie lądować.
Pilot wyjrzał przez okno i zobaczył lądowisko – twardy pas ziemi na skraju wybrzeża, wyrąbany z dżungli i biegnący równolegle do brzegu morza. Przegapiłby je zupełnie w za-padającym zmroku, gdyby nie dwa rzędy palących się przy ziemi elektrycznych świateł, które wytyczały tor podejścia do lądowania.
Cessna zapikowała, przecinając chmury. W ostatniej chwili targnął nią nagły wilgotny podmuch, wystawiając nerwy pilota na próbę. Mężczyzna nawet nie mrugnął okiem i w chwilę później koła uderzyły o ziemię. Samolot podskoczył i zatrząsł się, dokładnie w środku pomiędzy dwoma rzędami świateł. Ucieszył się z ich obecności. Gęste zarośla namorzynowe, na wpół unoszące się nad rozlewiskami stojącej wody, prawie dotykały skraju pasa. Wystarczyło zboczyć z drogi o kilka metrów i można było o nie zahaczyć skrzydłami. To wystarczyło, żeby zniszczyć samolot.
Pilot kliknął przełącznikami, silnik zgasł, a dwupłatowe śmigła zwolniły bieg, potem się zatrzymały. Wyjrzał przez okno. Obok jednego z budynków stał zaparkowany jeep i tutaj właśnie czekał samotny człowiek – czerwona kropka na jego ekranie. Odwrócił się do swoich pasażerów.
– Jest tam.
Starszy z mężczyzn kiwnął głową. Carlo wyglądał na jakieś trzydzieści lat i miał czarne kręcone włosy. Był nieogolony. Brodę pokrywał zarost koloru popiołu z papierosa. Zwrócił się do drugiego pasażera.
– Marc? Jesteś gotowy?
Mężczyzna, który zareagował na wezwanie, mógł być młodszym bratem Carla. Miał zaledwie dwadzieścia pięć lat i bał się, chociaż starał się tego nie okazywać. Po twarzy spływał mu pot połyskujący na zielono, kiedy padła na niego poświata z tablicy przyrządów. Sięgnął za siebie i wydobył broń, niemieckiego automatycznego glocka kaliber dziesięć milimetrów. Sprawdził, czy jest naładowany, następnie wsunął go z tyłu za pas spodni, ukrywając pod koszulą.
– Jestem gotowy – oznajmił.
– On jest sam, a nas jest dwóch. – Carlo próbował uspokoić Marca. A może siebie? – Obaj jesteśmy uzbrojeni. Nic nam nie zrobi.
– No to idziemy.
Carlo zwrócił się do pilota.
– Niech pan trzyma samolot w gotowości – polecił. – Kiedy będziemy wracać, dam panu znak. – Podniósł dłoń, której złączone palec wskazujący i kciuk tworzyły “0”. – To znaczy, że pomyślnie załatwiliśmy naszą sprawę. Wtedy niech pan włączy silnik. Nie chcemy tu zostać ani chwili dłużej niż to konieczne.
Wysiedli z samolotu. Na pasie znajdowała się cienka warstwa żwiru, który zgrzytał pod ich żołnierskimi butami, kiedy skierowali się ku ładowni. Czuli unoszący się w powietrzu nieprzyjemny skwar, ciężkość nocnego nieba. Wyspa zdawała się wstrzymywać oddech. Carlo sięgnął w górę i otworzył drzwi. W luku znajdował się czarny pojemnik o wymiarach mniej więcej metr na dwa metry. Razem z trudem postawili go na ziemi.
Młodszy mężczyzna podniósł wzrok. Oświetlenie pasa do lądowania go oślepiało, ale zdołał zauważyć postać stojącą nieruchomo jak posąg obok jeepa. Czekała, aż się zbliżą.
– Dlaczego do nas nie podejdzie? – zapytał.
Carlo splunął i nie odezwał się.
Pojemnik miał dwa uchwyty, po jednym z każdej strony. Dwaj mężczyźni nieśli go między sobą, stąpając z trudem, ugięci pod jego ciężarem. Dotarcie do jeepa zabrało im dość dużo czasu. Nareszcie. Po raz drugi postawili skrzynię na ziemi.
Carlo wyprostował się, pocierając dłońmi o dżinsy.
– Dobry wieczór, generale – odezwał się. Mówił po angielsku. Nie był to jego ojczysty język, nie była to także ojczysta mowa generała, ale jedynie posługując się angielszczyzną, mogli się dogadać.
– Dobry wieczór. – Generał nie zawracał sobie głowy imionami, wiedząc, że i tak nie są prawdziwe. – Nie mieliście kłopotów z dotarciem na miejsce?
– Żadnych problemów, generale.
– Macie przesyłkę?
– Kilogram wzbogaconego uranu. Tyle ile trzeba na bombę wystarczającą do zburzenia całego miasta. Ciekaw jestem, jakież to miasto ma pan na myśli.

Książka "Alex Rider. Misja Skeleton Key" - Anthony Horowitz - oprawa miękka - Wydawnictwo ZNAK. Książka posiada 244 stron i została wydana w 2006 r.