pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

Szeroka woda

Autor książki:

Jerzy Łukosz

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Rok wyd.: 2005
Oprawa: twarda
Ilość stron: 136 s.
Wymiar: 147x208 mm
EAN: 9788374691017
ISBN: 83-7469-101-8
Data: 2006-05-25
Cena wydawcy: 24.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

"Szeroka woda" to powieść o nas, naszej urodzie i brzydocie. O tym, jak zaczynamy i jak przestajemy kochać, o rozmaitych barwach i kolorach miłości, jej pięknych i podłych dystynkcjach. Bohater po wypadku widzi, słyszy, smakuje więcej niż przed nim. Co było technika, staje się sztuką. To dotyczy także nas, niewierzących w oczyszczającą moc złej przygody. Bo naprawdę tylko pozór życia jest klęska, każde zaś jego duchowe spotęgowanie - wzlotem.
Początek opowieści wydaje się oczywisty, lecz potem robi się coraz trudniej i zadajemy sobie pytanie, gdzie Jerzy Łukosz chce nas zaprowadzić, w jakie zaskakujące zakamarki rzekomo dobrze znanego domu na wrocławskich Krzykach... To powieść z kafkowskim dreszczykiem, z neurotycznym rozmachem mówiąca o tajemnicy nagłej życiowej kraksy i tajemniczkach jawy wciąż osuwającej się w sen.
Karol Maliszewski
Jerzy Łukosz (ur. w 1958 roku we Wrocławiu) pisze opowiadania, powieści, eseje, dramaty. Jest wydawany i grany także za granicą. Jego "Lenora” (Prószyński i S-ka 2004) uzyskała nominację do Nagrody Nike 2005.
FRAGMENT:
[ Wybór fragmentów]
Zaufać zimowej trasie z Sobieszowa do Wrocławia, zwłaszcza na jej karkołomnej nitce z Bolkowa do Jeleniej Góry, a dodatkowo swojemu refleksowi i motocyklowi, to jeszcze za mało, żeby przeżyć. Musi cię jeszcze lubić los. W szpitalu słyszałem tylko, że źle ze mną. Ten głos dobiegał ze studni, do której tir wtrącił moją świadomość. Może zresztą była to zwykła bagażówka. Kiedyś przy mnie kobieta powiedziała do kogoś, że po rozstaniu z ukochanym czuła się jak po zderzeniu z czołgiem. Teraz zrozumiałem, co czuła: naprawdę niewiele. Źle ze mną, słyszałem, ale oddycham. Fatalnie, jednak powoli wracam między żywych. Mój chwilowy niebyt, moje znieczulenie na możliwość życia były nawet przyjemne. Leżałem na łące, a łąka pachniała. Nie była jednak płaszczyzną, lecz kulą, po której powierzchni pływałem, na plecach, w różne strony, z niebezpieczną prędkością. W końcu zatrzymała mnie ściana powietrza: tym razem nie poczułem uderzenia, tylko krótkie potarcie swoich receptorów o dobrze znaną rzeczywistość. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że to, co mnie zatrzymało, staje się plamą i zaczyna się zbiegać w konkretną formę twarzy - tak się złożyło - mojego przyjaciela Marka Litewki.
Z Markiem, kolegą z ogólniaka, zdawaliśmy razem na ASP i obaj oblaliśmy. Tym należy tłumaczyć sposób, w jaki Marek, dziś chirurg, pokrótce opisał mi mój przypadek. Zostałem mniej pogruchotany niż moja jawa (można ją sobie obejrzeć w mojej piwnicy), ale dość mocno, żeby Marek zdziwił się, że żyję. Z jego opisu pamiętam motyw budyniu z wiśniami, do którego porównał mój mózg. Mówił też coś o miąższu banana, przypominającym jakoby mój rdzeń kręgowy, którego cudem nie uszkodził mocno przemieszczony układ kostny. W końcu powiedział też, że przypominam mu Pannę Awiniońską, co skojarzyłem dopiero, gdy całkiem doszedłem do siebie. Zdejmując szwy, uściślił: - Drugą od lewej, z okiem w miejscu nosa.
Moje miękkie części dziwnym trafem pozostały całe, gorzej było z nogą i ręką, najgorzej z głową. No i oczywiście twarzą.
- Gdyby Picasso był realistą - chichotał Marek Litewka, wyciągając ze mnie nici - byłbyś mu się przydał. Kości się zejdą. Jeśli nie zacząłeś mówić w języku, którego nigdy się nie uczyłeś, a do tego pamiętasz swoje numery pin, to znaczy, żeś ocalał.
W domu żona Ewa (nazwiska nie podaję, bo nosi moje) opiekowała się mną z czułością, która już wkrótce wydała mi się podejrzana. Raz w tygodniu prała firanki. Nadskakiwała mi, jakbym dożywał swego końca. Zrobiła mi nawet pedicure. Czterdziestoletniego faceta, zwłaszcza ścisłowca, nie da się jednak nabrać na fałsz metafizyczny. Czułem, że za chwilę przypomnę sobie pocałunek z felgą na trasie Bolków - Jelenia Góra. Zrozumiem, co to znaczy zderzyć się nie z bagażówką, a czołgiem. Gdy tylko zacząłem się poruszać i byłem w stanie o własnych siłach przejść do łazienki, powiedziała:
- Przez ten czas jak ciebie nie było, zmieniła mi się osobowość. Teraz już nie pasujemy do siebie.
Po odejściu żony rozmówił się też ze mną mój szef. Pot zbierał się na koniuszkach jego uszu.
- Współczuję i żałuję, nasze biuro traci świetnego projektanta, teraz jednak jesteś już nierozwojowy, a biznes iz biznes.
Przez następny miesiąc snułem się po domu o kulach, potem o jednej, wreszcie bez ich pomocy. Odbierałem zakupy - wodę, chleb, żółty ser, herbatę, czasem piwo - od sąsiada, który sam zechciał mi tak pomagać.
(...)
Jazda jawą feralnego popołudnia z Sobieszowa do Bolkowa - i dalej przez Jelenią Górę w kierunku Wrocławia - dużo zmieniła. A im więcej zmieniła, tym więcej chciałem jeszcze zmienić sam. Chciałem pozbyć się wszystkiego, do czego nawykłem, co dotąd przemyślałem i w co wierzyłem. Całego wyposażenia wewnątrz i na zewnątrz. Stanąć o własnych siłach, jak mój rdzeń pacierzowy, ocalony i czysty; niby banan a mocny. Dopiero wtedy mogło się coś nowego zacząć. Bo nie straciłem apetytu na życie. Nawet przybyło mi go po wypadku i ciągle przybywało.
(...)
(...)Moją uwagę zajął portret kobiety. Zapomniałem, że wtargnąłem do czyjegoś mieszkania tak, jak nigdy bym sobie nie życzył, żeby ktoś wtargnął do mojego. Portret przedstawiał istotkę wielkiej urody. Była jak żywa, a ja stałem i patrzyłem. Nie ganiła mnie wzrokiem za moje wtargnięcie. Nawet pomyślałem sobie, że ściągnęła mój wzrok z ulicy; że wypatrzyłem to miejsce w dachu swojej kamienicy, na które nigdy wcześniej nie spojrzałem, tylko dzięki jej magnetycznej sile.
(...)
Była to postać w półfigurze, właściwie dziecko. Jeśli jest prawdą, że dziewczyna, rozwijając się w kobietę, na krótki czas staje się zwierzątkiem, to portret byłby udaną próbą uchwycenia tego momentu: niewinna a nieopanowana zmysłowość, która już wybuchła, a jeszcze nie zna naczynia, do którego ma zostać przelana. To wszystko było w oczach, w zadziornym wychyleniu głowy ku górze, poruszających się lekko nozdrzach i ustach, których wilgoć na tym malowidle widziałem, jak widzi się nie odbicia zjawisk, ale ich oryginały. Widziałem też skórę twarzy na kościach policzkowych, pokrytą meszkiem w trzech odcieniach: karmazynie, brązie i sepii. A podbródek uciekającą ku szyi linią ukształtował się tak, jak niczego nie można namalować - miękko. Stałem w odległości około pięciu metrów. Ja, facet, który zawsze niedowidział i na egzaminie na ASP dowiedział się, że ma nieszczególną fizjologię oka, co, nie pozwalając twórczo grać barwami, dyskwalifikuje gościa jak drewniane ucho na akademii muzycznej.
(...)
W pudełku przechowywałem kamienie, szyszki, rozmaite amulety o zapomnianym pochodzeniu i przeznaczeniu. To lusterko miałem od dzieciństwa, i właśnie ono wypadło mi z rąk, gdy któryś z małych lokatorów odpalił na podwórzu petardę. Wychyliłem się, żeby zobaczyć, na co, lub, nie daj Bóg, na kogo, spadło. Bo że się rozbiło, to wiedziałem. Zobaczyłem na dole postać z głową zadartą do góry, skierowaną mniej więcej na moje okno i mnie, wychylonego przez to okno. Usłyszałem dziewczęcy głos, wzmocniony przez rezonans podwórka: - Tu!
Odczułem ostry ból w lewej gałce ocznej. Sam zaskoczony swoją reakcją, odkrzyknąłem:
- Schodzę!
Po chwili, która dla mnie zdrowego byłaby wiecznością, byłem na dole. Odłamki trzymały się siebie na papierowej wkładce, lusterko leżało dokładnie pod moim oknem (drugie piętro).
- Może się pani skaleczyć - ostrzegłem dziewczynę. Wzięła je i badawczo oglądała, obracając w dłoni. Ostrzeżenie nie zrobiło na niej wrażenia; wydobyła zdjęcie zza tkwiących jeszcze w ramce odłamków rozbitego szkiełka, przyjrzała mu się i powiedziała:
- Fajny facet ta kobietka.
Patrzyłem na nią jak na kosmitkę: miała wielkie oczy niczym postać z kreskówki, naturalnie oprawione, ciemne i wyraziste. Lekko wydęta górna warga dodawała żywemu spojrzeniu czegoś żartobliwie zawadiackiego. Miała obfite, trochę nierówno przycięte na wysokości barków włosy, lekko przybrudzoną z przodu sukienkę z krótkimi rękawami, prawie niezauważalny zarys piersi. Na nogach tenisówki, noszone nie od dzisiaj. Wokół jednej z kostek biegł tatuaż, cierniowa obwódka.
- Zrobimy mu pogrzeb? Czy chce go pan zabalsamować?
- Indian się spala.
- To spalmy.
- To cały rytuał. Nawet go nie znam.
- Przecież to tylko zabawa.
Zgodziłem się na spalenie zdjęcia z idolem mojego dzieciństwa. Nie musiałem nawet mówić, że się zgadzam, dziewczyna uznała to za oczywiste. Zareagowałem jak dziecko, które już nie wycofuje się z zabawy, gdy pada do niej hasło. Może miała rację Ewa, mówiąc, że jestem infantylny. Tylko dzieci ze mną wytrzymywały.
- Musimy skonstruować nosze. Na nich będzie płonął, a jego dusza pójdzie do wielkiego Manitu.
Szliśmy schodami do mojego mieszkania, żeby przygotować mary dla Winnetou. Słusznie mówiła Ewa, że nigdy nie spoważnieję. Jak w ogóle udało mi się przez lata wykonywać jednak poważny zawód, było teraz dla mnie zagadką. Gdy zniknęły rygory, wypłynęła ze mnie cała pokręcona, ale płytka natura. Zajączki z okna, pogrzeby na niby. Jakim cudem znaczyli coś jeszcze dla mnie Mozart czy Górecki? To było tajemnicą mojej kraksy, która wprawdzie nie przeniosła mnie na tamten świat, ale z całą pewnością do innego. Niektóre ograniczenia powstrzymywały mnie dotąd na przykład przed grą w kolarzy. Do czego jednak jeszcze dojdzie, nie wiedziałem. Dziewczyna wyprzedzała mnie o pół piętra. Podążając za nią ze swoim przetrąconym kulasem, miałem przed oczami jej długie, opalone nogi.
- Jak masz na imię?
- Una.
- Ula?
- Una. Przecież mówię. Una.
W moim mieszkaniu podeszła do otwartego okna.
- Nic dziwnego, że się zabił.
Una, w przybrudzonej sukience, nieszczególnie ładna, niezbyt kobieca, pochłaniała całą moją uwagę. Przeżywałem coś, czego nie umiałem określić. Gdybym był humanistą, miałbym pewnie pod ręką tysiąc słów. Szczęście? Brzmi banalnie i zbyt ogólnikowo. Pobudzenie? Chyba przesada. Odmłodzenie? Ale ja właśnie w ostatnim czasie raczej się postarzałem.
Wzięliśmy pudełko po butach mojej żony, wyścieliliśmy je moim złożonym we czworo szalikiem, który dostałem od niej pod choinkę na nasze pierwsze wspólne Boże Narodzenie.
(...)
Jan Vermeer van Bolken uważał się za wcielenie mistrza z Delftu, za Vermeera Wschodu. Nigdy nie było mu dane zobaczyć na własne oczy żywego geniusza, mimo że w tym celu wielokrotnie jeździł do Niderlandów. Tam zresztą też nikt nie widział tego, czyją malarską grę ze światłem uznano za szczyt możliwości śmiertelnika. Jan Vermeer van Bolken był pasożytem, który żywiąc się swoim niczego nie przeczuwającym nosicielem, staje się w końcu nim samym, pozostając wszelako tylko pasożytem. Ponieważ nosiciel, wypełniający maleńkie płótna przedziwnym światłem, miał tak wiele, a źródło chętnie dawało całą swą obfitość, jedna jego kropla karmiła beztalencie, a ono stawało się na swój sposób wielkie, pozostając beztalenciem. Malarz z Bolkowa był zatem przekonany, że powtórzy dzieło, a dokonawszy tego, umrze razem z bytem macierzystym, jak tasiemiec umiera razem z tym, kto go nosił. Ponieważ nie on sam sobą rządził, a jego los formował się niczym krostka na błonie losu Sfinksa, pracował zapamiętale, jak skazany na śmierć, któremu pozostało niewiele czasu.
Znana była jego niecierpliwość wobec samego siebie. Wie, jak bardzo chciał dorównać Sfinksowi nie ten, kto oglądał portrety jego pędzla, lecz świadek jego niecierpliwości: gorączkowego ruchu palców, przebierających wśród materiałów, których używa się tylko według strzeżonych tajemnicą reguł. Każdy pacykarz wiedział, jakiej kredy używać do gruntu, ale nie każdy wiedział jak; znał proporcję między glinką i tlenkiem, ale nie poznał ich pożądanych odmian; orientował się, że przy ucieraniu trzech farb należy dodać sangwiny na bazie krwi, nie mając jednak pojęcia czyjej. Lniany pokost, żywice wiśni i czereśni były tworzywem farby dla pacykarza - dla tych dwóch malarzy, w lewym i prawym kącie Europy, stanowiły składniki alchemii, która rządziła się tajemniczymi prawami. Dla całej malującej sfory kropla żółci wołowej dodana do tempery pozostawała żółcią w temperze, dla obu koryfeuszy, prawdziwego i urojonego, oznaczała zaczyn boskiego światła, które patrzącym na ich obrazy kazało obchodzić sztalugę w poszukiwaniu tej nieistniejącej świecy, która je wywoływała na malowanych twarzach i ich otoczeniu. Spoiwa i pigmenty, żelatyny rybie, jaskółcze białka i kozie pokosty, w tysiącach ceramicznych moździerzy u tamtych dawały tylko śmiertelną barwę materii - u nich zyskiwała ona tę jakość, która w warsztatach Amsterdamu, Florencji, Paryża, Wrocławia przyprawiała artystów pędzla o gniew i zawiść. Niby to samo płótno, pokryte klejem i kilkoma warstwami szarobrązowego podkładu, kreda, w emulsji z oleju i kleju, zmieszana z bielą ołowiową, umbrą i węglem drzewnym - efekty jednak były różne. Naturalna ultramaryna, uzyskiwana ze sproszkowanego błękitnego minerału lapis lazuli i żółcieni indyjskiej, którą uzyskiwało się z moczu bengalskich krów, karmionych liśćmi mango; biel ołowiowa dla pereł i ich białawego odcienia światła; modelunek alla prima lub w warstwach cienkich laserunków - wszystko tu i tam tak samo, a jakże inaczej!
(...)
Gdy Jan Vermeer van Bolken zobaczył Amalię, poczuł wielką łaskoczącą pustkę w brzuchu i lęk, że nie utrzyma w ręku nawet - własnoręcznie przyciętego - pędzla. Amalia wydała mu się cudem, jakiego w świecie nienamalowanym jeszcze nie oglądał. W jednym momencie straciło znaczenie całe jego dotychczasowe życie, wściekła walka z oporem materii, traumy znikomości i rojenia o wysokim locie między Niderlandami a Śląskiem; była tylko Amalia. Bał się odezwać, by swoim przykro schrypniętym głosem samotnika nie spłoszyć modela. Udawał tedy jeszcze bardziej małomównego, niż był naprawdę. Przez pierwsze godziny patrzył tylko na tę niezwykłą szesnastolatkę o kasztanoworudym jednego a złotoczerwonym następnego dnia kolorze włosów, niedomkniętych dziecinnych ustach i przedziwnie mieniących się oczach dojrzałej kobiety. W koło obchodził głowę księżniczki, połączoną z torsem cienką jak szypułka szyją, która w tajemnicach swojego półokręcenia, zaciekawionego wychylenia ku obserwującemu wydała mu się konstrukcją malarsko niewyrażalną. W końcu, zamiast rozłożyć sztalugi i zacząć kłaść farby na zagruntowanym wcześniej płótnie, Jan Vermeer van Bolken, rękodzielnik, który namalował już setki portretów i miniatur i obcował z dziesiątkami pozujących, również wielkiej urody, rozpłakał się. Amalia zapytała:
- Czy zawsze zaczyna pan od łez?
Odpowiedział:
- Łza jest dla farby doskonałym spoiwem. Ale tylko ta pierwsza od wielu lat. I nie może to być łza rozpaczy, smutku ani wściekłości, lecz łza zachwytu. Będziesz miała, pani, piękny portret.
Przez kilka dni Jan Vermeer van Bolken tylko patrzył. Studiowanie obiektu, zanim jeszcze położy się pierwsze kreski, jest czymś godnym polecenia, o czym wiedział od Jana Vermeera van Delft. Patrzenie to praca płynów ustrojowych, rozwój fizjologicznych mocy oka, wiatr w żagiel malarskiej inwencji i zmysłu wierności. Jednak Jan Vermeer van Bolken robił wrażenie kogoś, komu piękno modela odbiera moc oka, wycisza ten magiczny impet, który każe malować, aż postać na płótnie stanie się identyczna z siedzącą przed sztalugami i będzie jeszcze dopełniona o ogień wyrazu, który malowany przedmiot, nawet martwa natura, roznieca w prawdziwym artyście.
Amalia zasiadała na przygotowanym dla niej miękkim taborecie, a posiedziawszy przez parę godzin przed bezradnym portrecistą, trwającym przed nią jak w hipnozie, wstawała i żegnała się do następnego ranka. Miała dla malarza godną podziwu cierpliwość, i to była jedna tajemnica. Z drugą zmagał się malarz - jej odkrycie pozwoliło mu w końcu pokonać niemożność i zmierzyć się z problemem, do którego wcześniejsze doświadczenia nie zdążyły go przyzwyczaić.
Problem był w jej włosach. Księżniczka każdego dnia przychodziła z innym kolorem na gęstym warkoczu. Raz był to kasztan, złamany ku szarości wiewiórczej kity, innym razem lniany blond, tycjan lub koniak; potem już z pełną fantazją: miedź, burgund, oberżyna, rubin lub mahoń. Jan Vermeer van Bolken postanowił obwiązać jej głowę żółtym turbanem. Czoło przepasał błękitną chustką. U płatka jej lewego ucha zawiesił kolczyk z perłą.
Po kilku przybliżeniach grudki węgla do powierzchni płótna Jan Vermeer van Bolken położył pierwszą kreskę. Wyszła mu tak koślawo, bezmyślnie, partacko, że spowodowała wielką złość. W innych okolicznościach natychmiast wyrzuciłby płótno przez okno. Powstrzymały go oczy Amalii, które na moment zmatowiały, stając się bezbarwnymi piłeczkami. Gdyby ją teraz namalował, byłby to obraz o końcu miłości. Każdy mistrz wie, że chwile, w których opuszcza go eros, a wypełniać zaczyna pokorna furia wobec praw panujących w świecie malarstwa, które pod dyktando Boga ustanowili najwięksi, to doskonała i jedyna okazja, by ruszyć z gnuśnych łożysk koło zamachowe i sprawić, że dzieło przemówi o boskich mocach w twórcy. Po kilku dniach, za sprawą posłusznych Sfinksowi pociągnięć węgielka, na zagruntowanej powierzchni pojawił się zarys dziewczęcej sylwetki, wychylającej głowę ku artyście, okręcającej ją z zaciekawieniem niemal za siebie, gdzie stał lub siedział, próbując przenieść ją w rzeczywistość kresek, kształtów i światłocieni płaczący, to znów klnący jak szewc malarz. Lekko rozchylone usta były domknięciem całości. Teraz na owo przeczucie postaci w półfigurze należało nanieść utarte ze znajomością rzeczy farby.
I tak pod czoło, świątynię myśli, wszedł duch, w oko orator pragnień, nos stał się miejscem zmysłowości, brwi znakiem woli, usta siedzibą wdzięku i czaru, w położeniu głowy okręconej ku lewemu ramieniu wyrażała się ciekawość świata. Jan Vermeer van Bolken, geniusz z urojenia, ale prawdziwy malarz, posiadał takie poczucie piękna, że stawało się zmysłową formą dobra i przyjemności, a więc odczuwalną doskonałością.
(...)
Kiedy portret był gotowy, Jan Vermeer van Bolken wyznał Amalii miłość. Amalia nie była zaskoczona, przeciwnie, jakby czekając na wyznanie, odpowiedziała:
- Kocham cię od chwili, gdy złamałeś pierwszy pędzel i pobryzgałeś farbą moją suknię, a później nazwałeś najniewdzięczniejszym modelem, z jakim miałeś do czynienia.
Przez najbliższy tydzień Jan pracował samotnie. Amalia nie opuszczała swoich komnat, zażywając kąpieli i ciesząc się myślą o chwili, w której ujrzy gotowy portret. Nie widząc się przez te dni, oboje byli jeszcze bliżej siebie niż wtedy, gdy przebywali w tym samym pomieszczeniu.
Portret był owocem genialnego rozbłysku, który przydarzył się Janowi raz jeden w całym pracowitym życiu. Wierny, a pełen pomysłów uzupełniających inwencję natury; prosty, a oferujący oku całe wyrafinowane bogactwa form; ognisto-wodny, a pełen harmonii. Sukces malarza oznaczał jednak coś, co oboje zasmucało. Stało się tragiczną oczywistością, że książę Komeński, ujrzawszy portret, zechce co prędzej posiąść Amalię.
Wtedy Jan Vermeer van Bolken postanowił namalować jeszcze jeden portret: "brzydką" Amalię - i to drugie płótno po ukończeniu zawieźć do Bolkowa jako niby to wierny konterfekt kandydatki, z zamysłem obrzydzenia księciu Komeńskiemu myśli o ożenku z Amalią von Schaffgotsch.
(...)
Zaraz po przebudzeniu zadzwoniłem do Marka Litewki, żeby przyszedł i pomógł mi nabyć portret Amalii na internetowej licytacji. Cena wywoławcza, pięć tysięcy, mieściła się jeszcze od biedy w moich możliwościach. Miałem nadzieję, że nie pójdzie zbytnio w górę, że Amalia nie ma jeszcze tylu admiratorów. Ja byłem największym, bo jej znaczenie dla mnie jest wyjątkowe. Miałem przy tym też inną nadzieję: zakup doprowadzi mnie do obecnego właściciela, a w ten sposób dowiem się czegoś o poprzednim. Chyba że to Carl wystawił Amalię na sprzedaż. Ale: Carl i Internet? To niemożliwe przecież on nie umiał zawiązać butów.
Marek przyszedł zły, powiedział, że przez cały poranek uzgadniali poglądy z Magdą.
- Magda ni z tego, ni z owego przestaje rozmawiać, a zaczyna się kłócić. Przy którymś jej zdaniu tracę ochotę na dalszą rozmowę. Jakby wróciła ze szkoły przetrwania i siłą nawyku walczy o swoje z kimś, kto najmniej zasługuje na rolę przeciwnika.
- Amalia poprawi ci humor - powiedziałem.
- No, ta przynajmniej milczy.
Zanim zasiadł przed moim komputerem, zażądał kawy, małej brandy i krakersów.

Książka "Szeroka woda" - Jerzy Łukosz - oprawa twarda - Wydawnictwo Prószyński. Książka posiada 136 stron i została wydana w 2005 r.