pokaz koszyk
rozwiń menu
tylko:  
Tytuł książki:

SOS

Autor książki:

Jerzy Surdykowski

Dane szczegółowe:
Wydawca: Prószyński
Rok wyd.: 2005
Oprawa: twarda
Ilość stron: 344 s.
Wymiar: 146x208 mm
EAN: 9788374690164
ISBN: 83-7469-016-X
Data: 2006-05-25
Cena wydawcy: 28.00 złpozycja niedostępna

Opis książki:

Współczesna wielopłaszczyznowa powieść ukazująca zagmatwane przez historię ostatnich kilkudziesięciu lat dzieje bohaterów wywodzących się z niewielkiej mieściny pod Oświęcimiem oraz z miasteczka na Kresach Wschodnich. W poszukiwaniu źródeł współczesnych postaw nienawiści i terroru autor sięga do przekazów biblijnych.
"SOS” to ujęta w formę wielopłaszczyznowej prozy współczesnej przypowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, która toczy się w wielu miejscach naszego globu i przenika dzieje jednostek i narodów. Niby realistyczna powieść podszyta metafizyką i odwiecznym pragnieniem dobra. Owo czynienie dobra dla innych i przez innych obarczone jest jednak immanentnym złem. Niektórzy bohaterowie Surdykowskiego, jak np. Matka Cysorzów czy cicha bohaterka solidarnościowej historii, zachowując wszelkie znamiona przeciętnych ludzi naszej współczesności, przechodzą do innego wymiaru - świętości.
FRAGMENT:
Rozdział 1
WIOLONCZELISTA
Kim była Hagar w życiu Abrahama?
Kochanką? To oczywiste, przecież z nią obcował i spłodził jej syna. Nałożnicą, jedną z tych, od których roją się dwory książąt, biskupów i patriarchów; jedną z tych mglistych postaci przemykających chyłkiem sypialnianym korytarzem albo schylających okutaną w szal głowę w ciasnocie tajnego przejścia. Poza historią, poza zapisami solennych ksiąg, poza zainteresowaniem dziejopisów, którzy jeśli cokolwiek takiej poświęcą, to najwyżej zjadliwą fraszkę. Przemykająca się tymi - wzgardzonymi przez historię, a ulubionymi przez tajne służby - korytarzami obok szpiega, rajfura, donosiciela, lichwiarza albo i skrytobójcy.
Kim więc była? Wielką miłością? Ale czy to nie za wiele? Wielka miłość to sublimacja, kiedy piękno ciała przeistacza się w domniemanie pięknej duszy, aż na koniec ta domniemanie piękna dusza staje się ważniejsza od ciała i przez to jesteśmy w stanie wybaczyć ciału jego cielesne niedoskonałości. Nałożnica, owszem, bywa pożądana, acz wypada od czasu do czasu spuścić jej przykładną chłostę na obnażone z tej przykrej okazji pośladki. Może też zostać odsprzedana po niewielkim zużyciu cielesnym bądź odesłana do okopywania ogrodu, gdzie ją w bruździe zgwałci pan karbowy albo i zwykły wozak. Przecież za byle dziewką, flamą, kochanicą do kupienia na najbliższym targu, nie leci się na koniec ziemskiego kręgu. Nie będzie ta, to będzie inna; tak samo zbudowana, pewnie nawet jeszcze bardziej uległa, choć może się zdarzyć, że harda i skłonna do kłótni. Nikt dotąd nie znalazł takiej, co ma w poprzek, choć próby trwają i trwać pewnie będą do skończenia świata. Abraham jednak pobiegł za nią aż do Medyny, bo Mekki jeszcze nie było. Nie pierwszy on i nie ostatni z tych, co uciekli od żony do porzuconej przedwcześnie kochanki, by na jej łonie odnaleźć pamięć uniesień daremnie roztrwonionej młodości. Próżny to trud i niepotrzebna podróż, bo twarz niegdysiejszej miłośnicy poznaczyły zmarszczki, a w lędźwiach mężczyzny już dawno wyziąbł niegdysiejszy ogień. Och, jak będą się oboje starać i jak pięknie będą się okłamywać wzajemnie w złudnej nadziei zatrzymania tego, co bezpowrotne. Chyba że to wielka miłość.
Przedtem jednak była przebiegła intryga Sary. Była ona piękna, ponętna, lecz bezpłodna: w sam raz na dzisiejsze czasy, kiedy ludzie pragną pofolgować sobie bez wiadomych konsekwencji. Ale nie na tamte, kiedy mężczyzna musiał mieć synów, by przekazać pierworodnemu swoje stada i namioty. Pofolgować sobie można z nałożnicą, taką jak Hagar; z żoną trzeba płodzić. Tę właśnie, skromną i nie najpiękniejszą - ale właściwie zbudowaną - niewolnicę wybrała piękna Sara dla swego męża, by dała mu męskiego potomka. Przyznać trzeba, że przebierała w tych niewolnicach jak w ulęgałkach. Jeździła na targi, obmacywała biodra, ważyła w dłoni piersi obfite jak jesienne winobranie albo tak skromne, jak ledwie co rozkwitłe pąki. Wiedziała dobrze, jakie demony spuszcza z uwięzi; sama sobie rzuca wyzwanie, któremu może nie sprostać. Dlatego jej wybór nie był rychliwy. Najchętniej porzuciłaby te męczące wyprawy na wydeptane place wioskowe, gdzie w tumanach pustynnego pyłu handlowano ludźmi, którzy tym tylko zawinili, że nie dość pośpiesznie umknęli ze szlaku wojny albo zbójeckiej bandy. Jakież jednak miała wyjście? Skoro zabraknie dziedzica, Abraham ją oddali lub - co równie fatalne - wspólny majątek rozdrapią po śmierci przygodni krewniacy. Jedyne ocalenie: potomka spłodzonego w łożu Abrahama z niewolną niewiastą uznać za swego! Ale była przecież doświadczoną - choć jałową - małżonką, wprawdzie już nie w wiośnie swych lat, lecz jej szeroko rozsławiona piękność nadal krasiła nieco tylko przywiędłe lica. Wiedziała więc Sara dobrze, iż nie przystoi jej wybierać Abrahamowi tego, co najskuteczniej skusiłoby jego wciąż niewystygłe ciało: Twoje łono jak okrągła czasza, niech w niej nie braknie wina! Twoje ciało to stóg pszenicy okolony liliami. Dwoje twoich piersi jest jak dwoje sarniąt, bliźniąt gazeli. Podobnie jak nie godzi się podsuwać mu nałożnicy, której jedyną zaletą byłyby rozłożyste i zdatne do rodzenia biodra. Tak niepostrzeżenie i cichutko wsunęła się do tej opowieści Hagar, przeciętność nad przeciętnościami, zakupiona za parę sztuk srebra wyjętego z mężowskiej sakiewki na jakimś przypadkowym skrzyżowaniu karawanowych szlaków. Nie wiadomo, skąd przyszła - choć jakoby była Egipcjanką - i dokąd odeszli ze swymi srebrnikami ci, którzy ją wprzód pojmali.
Cóż ty jednak narobiłaś Saro. Po co ci to było? I twojemu narodowi.
Wielka miłość wybucha w ciele i prowadzi ciało jak zwykła chuć, ale nieuchronnie ulega złudzeniom duszy: Mój miły wsunął rękę przez otwór, a wtedy zadrżały moje wnętrzności. Szczęśliwi ci, którym z tego falowania oceanu miłosnych złudzeń zostanie choć odrobina stałego lądu: tak, ci dopiero wiedzą, co to jest dusza ludzka i jak cudownie postawić stopę na tej nieznanej planecie. Wielka miłość nie bywa rychliwa: jeśli ktoś ci powie, że zakochał się od pierwszego wejrzenia - kłamie. Wielka miłość kiełkuje powoli i nikt nie wie, kędy padnie ziarno ani gdzie jest jego gleba. Pożądanie ma przeznaczone sobie miejsca cielesne; kędy jednak komunikuje się ze światem ludzka dusza? Może tylko czasem poprzez szeroko otwarte oczy udaje się dostrzec jej bezbrzeżne głębiny. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Tak właśnie Abraham odnalazł własną odrobinę stałego lądu, porzuconą wśród sfalowanego oceanu złości i bezeceństwa. Ale oto też tak Bóg pomieszał Sarze szyki przebiegle pomyślanej intrygi. A stało się to w Hebronie, w ziemi Kanaan. Miłość? Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Byłby więc Ismail dzieckiem miłości? Chociaż Egipcjanka Hagar miała być tylko żyznym naczyniem na Abrahamowe nasienie, stało się to, co nieobliczalne. Kiedy praczłowiek potrzebował samicy, zachodził ją od tyłu, jak czynią to zwierzęta, a ona - jeśli była mu chętna - nadstawiała zad. Ale pewnego dnia - i może to był dzień jeszcze bardziej brzemienny w skutki niż dzień zerwania jabłka z rajskiego drzewa - ludzki samiec i ludzka samica zbliżyli się do siebie twarzami i w akcie rozkoszy zajrzeli sobie nawzajem w oczy. Wtedy właśnie na świat zstąpiła Miłość: Jakże jesteś piękny, mój miły, i jakże uroczy! Nasze łoże w zieleni. Samica stała się niewiastą, a natchniony samiec zaczął pisać pieśni nad pieśniami: Twoja głowa jest jak Karmel, a włosy twojej głowy jak purpura. Król jest zaplątany w twoich lokach. I nic już nie było pomiędzy ludźmi tak łatwe, jak niegdyś; niestety.
Dlatego właśnie Abraham pobiegł za nieopatrznie porzuconą Hagar i pierworodnym Ismailem z ziemi Kanaan aż do nieskończenie odległej Medyny. Nawykł do wędrówek, bo już w młodości Jehowa nakazał mu opuścić rodzinne miasto Ur w żyznej Mezopotamii, powlec się z rodziną i sługami w niewiadome, daleko na zachód. Lecz podróż z dzisiejszego Hebronu do dzisiejszej Arabii Saudyjskiej nie jest ani krótsza, ani łatwiejsza. Dzisiaj oczywiście nie byłaby możliwa ze względu na zjeżone bronią i nienawiścią granice, ale i tak byłaby niewypowiedzianie trudna jako prowadząca przez bezmiar skalistej pustyni. Trzeba by minąć śmierdzące wytwórnie sody i wszelkich innych chemikaliów postawione na miejscu biblijnej Sodomy, gdzie od zesłanego z nieba ognia uratował się tylko Lot, bratanek Abrahama, który go zresztą przedtem niecnie wykiwał w sporze o ziemię. Nie przeszkodziło to jednak Abrahamowi uparcie - i w ostatecznym rachunku skutecznie - targować się z Bogiem o życie Lota, bo miłość cierpliwa jest i nie dba o swoje. Potem może warto by stanąć na skalnej zerwie pustyni Negew, skąd - złożony tam na wieczny odpoczynek - stary Żyd z Płońska, niejaki Dawid Grin, który potem zmienił nazwisko na Ben-Gurion, spogląda na położoną w dole cudownie piękną, bogatą w wodę oazę En Avdat i rozmyśla o swoim politycznym dziele. Trzeba by przejść także przez wąwozy ozdobione rzeźbionymi w piaskowcu budowlami Petry, gdzie duch grecki tysiąclecia całe po Abrahamie zlał się ze wschodnim. Potem. Ale wtedy, przed tysiącleciami - nawet wziąwszy pod uwagę, że Bóg był wonczas dla ludzi łaskawszy, obficiej raczył ich wodą i urodzajem - jakże uciążliwa i niebezpieczna byłaby taka podróż, nawet na grzbiecie wielbłąda albo choćby osiołka pod osłoną kohorty wiernych sług. Tylko wielka myśl, wielka wiara albo wielka miłość jest w stanie pognać w tak daleką drogę stuletniego patriarchę. Jakże jesteś piękna i jakże pełna wdzięku, miłości przerozkoszna! Twoja postać podobna jest do palmy, twoje piersi do winogron. Pomyślałem: wespnę się na palmę, zerwę wiązkę jej dakyli.
Zanim do tego doszło, stał się jednak cud i dziewięćdziesięcioletnia - jałowa dotąd - Sara niespodziewanie powiła mu syna. Zapewne było to kłopotliwe dla Abrahama, choć oczywiście cieszył się z drugiego męskiego potomka. Może nawet nie przez to kłopotliwe, że dzielił łoże między niewolnicę Hagar i prawowitą, choć przywiędłą Sarę; nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę typowe żywoty królów, bohaterów i patriarchów, pełne namiętności, spermy i nieposkromionej pychy. Raczej skłopotało stulatka następstwo, a więc i dziedziczenie; zaawansowany wiek doradzał troskę o to, kto przejmie stada, namioty i panowanie nad kohortą sług. Pierworodny, dziecko nierychliwie rodzącej się wielkiej miłości, czy prawowicie poczęty drugi syn nazwany Izaakiem?
Byłbyż więc Izaak tylko dzieckiem obowiązku? Pewnie tak, skoro Abraham zrazu uległ obowiązkowi i dobrym obyczajom. Jak one nakazywały i jak podszeptywała dumna ze swej nagle odrodzonej kobiecości Sara - wygnał na pustynię egipską niewolnicę wraz z bękartem Ismailem: niech tam zginą z pragnienia albo od dzikich zwierząt, skoro uznaję Izaaka legalnym dziedzicem moich stad, namiotów i kohorty! Tak każe prawo, obowiązek i obyczaj, bo choć można folgować sobie z niewolnicami, to nie ma żartów, gdy chodzi o majątek. Powlokła się zatem Hagar z dwunastoletnim Ismailem przez skalne bezdroża Negewu. Na tym powinna się ta smutna historia zakończyć, nie mieli bowiem szans przeżycia na pustkowiu nawiedzanym tylko przez skorpiony i węże. Ale Bóg zadecydował, że przeżyją. Z Jemu tylko znanych powodów, jak to zawsze bywa w niezbadanych wyrokach boskich; może już plótł sobie dalsze wzniosłe i straszne wątki tej historii. A może z poczciwej litości, z odruchu uczynienia czegoś dobrego wobec ludzkiej rozpaczy, lecz - tak jak przedtem Sara - bez skalkulowania bezlitosnych następstw prostego odruchu serca. Może właśnie po takich doświadczeniach Bóg zniechęcił się i zaprzestał litościwych interwencji w ludzkie tarapaty; nie wysyła już anioła, który by spolegliwie przeprowadził nad przepaścią niewinne dziateczki. Wtedy jeszcze ludzie mogli liczyć na Jego boską dbałość. Może skierował kroki umęczonej Hagar ku wodzie En Avdat, najpiękniejszej oazy Negewu, może ku ognisku przyjaznych koczowników, miast wygłodniałych zbójów? Przecież wiele wieków później korzystała z tego wymarzonego dla odpoczynku miejsca Maria z Józefem, gdy uciekała do Egiptu, by chronić boskie niemowlę. Dość, że po tej strasznej i wlokącej się zapewne miesiącami wędrówce dotarli - matka z synem - do krainy nazwanej później Arabia Felix i osiedli w chatce w pobliżu Medyny.
Czy w tej męczeńskiej wędrówce wiodła nieszczęsną Hagar wielka miłość? Na pewno, jeśli była to miłość matczyna. A ta do Abrahama? Wielka miłość milknie, gdy ciało usycha z pragnienia albo przeszywa je ból poranionych stóp. Ale nie ginie, przyczaja się, kuli, liże zadane jej rany, ale nie umiera, skoro zakiełkowało już rzucone w głębiny duszy boże ziarno. Miłość cierpliwa jest. Co zaś działo się w duszy Abrahama rozdartej między miłością a obowiązkiem? Jedno wiemy: wkrótce i on - pozostawiając w domu Sarę z jej synem - udał się na szlak do Medyny, choć ileż przyjemniejsza i prostsza była ta jego pielgrzymka pokutna odbywana na grzbiecie wielbłąda pod osłoną kohorty wiernych sług. Tak wybrał miłość. Cóż to jednak za absurdalna podróż przeciw prawu i obowiązkowi? Ale to właśnie miłość różni człowieka od zwierzęcia i być może tylko ona. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
W miłości można zobaczyć Boga. Chociaż legenda mówi, że Jego wysłannikami byli trzej tajemniczy mężczyźni - może aniołowie - których Abraham ugościł w swoim namiocie. Oni zapowiedzieli mu brzemienność Sary i wielką przyszłość, jaka czeka jego ród. Zaiste, tak przystoi, by objawiała się wola Najwyższego. Boscy posłańcy przekazali mu wolę niebios, on posłusznie wykonał. Jak bowiem opisać godziwie to, czego dowiadujemy się o Bogu w miłości albo w innym okamgniennym jasnowidzeniu? Jak opowiedzieć językiem solennych ksiąg o rozdarciu Abrahama? Bo przecież miłość zawsze popchnie nas - jak i jego zniewoliła - w długą podróż przeciw prawu i obowiązkowi. Wcześniej lub później. Gdybym miłości nie miał, wolny byłbym od tej strasznej pokusy i akuratny jak Adam w Raju. Ale to właśnie miłość różni człowieka od zwierzęcia i być może tylko ona. Dlatego zwierzęta nie rozpaczają i nie modlą się; o ileż są szczęśliwsze, kiedy - jak my wszyscy - i one idą na rzeź. Czyżby w Raju nie było jeszcze miłości?
Byłby więc Ismail, syn Abrahama, dzieckiem serca? W przeciwieństwie do Izaaka, dziecka obowiązku? Nawet święte księgi islamu powiadają, że wielokrotnie odwiedzał Hagar i pierworodnego, a tak małodusznie wygnanego Ismaila w miejscu, które później zostanie nazwane "szczęśliwym”. Dlaczego? Kto mu kazał, bo przecież nie Bóg starotestamentowy. Biegłby - gnany wielką miłością - pustynną drogą do Medyny nie tylko na przekór żonie, prawu i obowiązkowi, ale i na przekór Bogu? Byłbyż Abraham bluźniercą w swym strasznym rozdarciu, bo miejsca nie mógł zagrzać ani w Hebronie, ani w Medynie? W pierwszym marzyła mu się wielka miłość, gdy znalazł się w drugim - odwoływał go obowiązek. To oczywiste, że Hagar wybaczyła ojcu swego pierworodnego, miłość bowiem cierpliwa jest i nie dba o swoje. Przecież zwykle tak samo wybaczają przedwcześnie porzucone kochanki swym rozdartym między miłością a obowiązkiem, obarczonym rodziną i brzuchem, starzejącym się amantom. Udając zabawę z Ismailem w zwałach pustynnego piachu podczas tych pośpiesznych, jako że zawsze zbyt krótkich miłosnych eskapad (a może ucieczek?), wiele miał czasu na samotne rozmyślania; przecież nie powierzy swoich duchowych rozterek nieletniemu chłopcu ani swej wielkiej miłości, tak jak nie przyszłoby mu nawet na myśl podzielenie się swą samotnością z prawowitą małżonką. Pustynia sprzyjała rozmyślaniom, które z rzadka tylko przerywało synowskie wołanie. Wszak jedynie mężczyzna może dostąpić tej najwyższej łaski i chwały, jaką jest rozmowa z Panem, ale w zamian musi samotnie borykać się z krnąbrnym sumieniem, nie zaznając dobrotliwego ukojenia, które spływa wraz ze łzami. Po całych dniach trapił tym swą duszę, aż słońce opadało między kopiaste wierzchołki diun i trzeba było wracać ku oazie, do łoża Hagar wiernie krzątającej się przy chatynce. Już wiedział, o co poprosi Pana swego, gdy znów nadejdzie dzień łaski: człowiek - bez wyjątku, mąż czy niewiasta - będzie podniecał się nie na widok ponętnej postaci płci przeciwnej, lecz o blasku czerwieni zachodzącego słońca. Nie na widok szybującego ptactwa albo wypiętrzonego obłoku. Równie to szlachetne, piękne i wymaga wzniesienia oczu ku niebiosom, lecz tylko w łunie zachodu jest istota fizycznej miłości dwojga nagich ciał: w każdym twoim początku czai się zapowiedź nadciągającego kresu. Ale przynajmniej nikomu nie wyrządzimy krzywdy, wznosząc swe chucie ku zachodowi. - Co to jest, ojcze? - posłyszał wołanie Ismaila. Pod rozgrzebaną przez chłopca warstwą piachu pobłyskiwała szkliście gładka, ciemna, niczym nienaruszona płaszczyzna. Tak Abraham niespodziewanie odnalazł czarny kamień podobno pochodzący od praojca Adama, nazwany później Kaabą i umieszczony w przyszłej Mekce, gdzie nie wolno go ujrzeć i dotknąć nikomu z niewiernych. Abraham jako ojciec chrzestny islamu? Rozdarcie między Hagar a Sarę, Ismaila a Izaaka czy między Boga a.? A może między różnymi obliczami tego samego Boga? Lub może między tymi samymi opowieściami o Nim, ale głoszonymi różnymi językami odmiennych kultur i ludów? Wedle Pisma Abraham był Żydem. Arabowie nazywają go Ibrahim i twierdzą, że był poprzez Ismaila ich praojcem. Oto rozdarcie rozdarć.
Tak doszliśmy do Jerozolimy, gdzie miała miejsce ostateczna próba wierności.
Tym, co pierwsze rzuca się w oczy w dzisiejszym Izraelu, jest biały - no, może raczej trochę płowy - kamień wyłupany z pustynnych gór. Z niego zrobione jest wszystko: pieczołowicie odkopane budowle sprzed tysięcy lat, potężne urwisko Ściany Płaczu, kapitele rzymskich kolumn, kościoły bizantyjskich cesarzy, umocnienia krzyżowców, meczety i oberże Mameluków. Nawet betonowe ściany tanich bloków dla rosyjskich lub etiopskich emigrantów okłada się tym "jerozolimskim kamieniem”. Bo pokolenia padają jak łany zbóż, przewalają się fale migracji i wypędzeń, nad oblężonymi miastami unoszą się dymy pożarów; a tylko kamień mówi do nas o tym wszystkim niegłośnym, lecz nieodwołalnym i zrozumiałym dla każdego językiem dziejów. Gdziekolwiek na tej ziemi ruszyć łopatą, natrafi się na szczątki zrównanych z ziemią pałaców, zbezczeszczonych sanktuariów, spalonych domostw, opuszczonych w popłochu fortec; tak samo nienawistnie splądrowanych zamtuzów jak świątyń. Łopata tak samo zgrzyta, natrafiwszy na tors obalonego bożka, ludzką czaszkę, skorupy winnych dzbanów, jak i płoną skałę. Mówi o krwi, której upływ był zawsze jednako bolesny, mówi o nadziei, która zawsze okazywała się przedwczesna. Jeruzalajem, Jeruzalajem... - ty miasto najświętsze, ty stolico skłóconych plemion dzieci tego samego Ojca.

Książka "SOS" - Jerzy Surdykowski - oprawa twarda - Wydawnictwo Prószyński. Książka posiada 344 stron i została wydana w 2005 r.